sobota, 27 lipca 2013

Iris Santa Maria Novella

Dzisiejszy wpis inspirowany jest pogodą, która od jakiegoś czasu próbuje pozbawić mnie sił życiowych. Przy wysokich temperaturach (takich powyżej 30 °C) ciężko jest mi znaleźć perfumy, które nie zmęczyłyby mnie po kilkunastu minutach noszenia, tym bardziej, że za cytrusowymi świeżakami i buchającymi zielenią kompozycjami, szczególnie dedykowanymi na taką pogodę, nie przepadam.
Przez dobrych kilka godzin zastanawiałam się więc, czego dziś użyć. W końcu udało mi się zdecydować, skutkiem czego w tym morderczym upale towarzyszy mi Iris marki Santa Maria Novella.
Officina Profumo-Farmaceutica di Santa Maria Novella, bo tak brzmi pełna nazwa tego domu perfumeryjnego, poszczycić się może jedną z najdłuższych tradycji jeśli chodzi o komponowanie perfum – pierwszy zapach,  Acqua di Colonia, został stworzony w 1533 r., a ostatnie kompozycje tej marki pojawiły się na rynku w 2012 r.


Woda kolońska o bardzo sugestywnej nazwie, Iris, po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w 1901 r. Mogę się tylko domyślać jak pachniał pierwowzór i nie wiem na ile podobna do niego jest wersja, którą mam okazję testować, jednakże sądząc po jej charakterze mogę bez cienia wątpliwości stwierdzić, że duch minionej epoki został w niej bardzo dobrze zachowany.
Iris nie może pochwalić się skomplikowaną piramidą zapachową, w jej skład wchodzą bowiem tylko dwie nuty – fiołek oraz korzeń irysa. Mogłoby się wydawać, że wieje tu nudą i przewidywalnością, tymczasem w tej jednostajności i dosłowności jest odrobina magii i niedosłownego uroku.
Otwarcie jest dość ostre, trzyma na dystans, daje po nosie chłodnym, metalicznym irysem oraz zielonym, odrobinę pudrowym fiołkiem. Dodatkowo całość zostaje zmydlona przy pomocy kostki (no dobrze, kilku kostek) szarego mydła. Dzięki temu zabiegowi otrzymujemy zapach czystości, który kojarzyć się może z toaletą z czasów PRL. 


Mnie wyobraźnia przenosi jednak nieco dalej, do lat 20., może 30., jest w tym wszystkim odrobina luksusu i całkiem sporo elegancji – tyle wystarczy, żeby odejść od skojarzeń związanych z szarą rzeczywistością Polski Ludowej, tym bardziej, że Iris ulega przeobrażeniu.
Z ostrego, trzymającego na dystans mydlanego dziwaka zmienia się w ciepły, intymny, choć wciąż zdecydowanie niedzisiejszy zapach czystości. Za taki obrót sprawy odpowiedzialny jest z jednej strony fiołek, który odchodzi od ostrości na rzecz ziemistej, syntetycznej pudrowości, a z drugiej irys, który w znacznym stopniu traci swój metaliczny charakter (choć charakterystyczna, metaliczna nuta wciąż pozostaje dość dobrze wyczuwalna) na rzecz bardziej przyjaznego dla nosa kosmetycznego pudru.
Na tym kończy się ewolucja Irisa, osiada on na skórze mydlano-pudrowym obłokiem, z biegiem czasu ocieplając się nieznacznie i trwając w takiej postaci przez dobrych kilka godzin, bo choć jest to woda kolońska, to trwałość ma zaskakująco dobrą.
Kompozycja, ze względu na specyficzny charakter, warta poznania przede wszystkim dla miłośników irysa oraz perfum vintage. Mnie samej za serce jakoś specjalnie nie chwyciła, choć brawa należą się za to, że przy warunkach pogodowych, w jakich przyszło mi ją nosić, nie zmęczyła i nie poddusiła.

Nuty zapachowe: fiołek, orris.

Źródła zdjeć:
1. http://fragrantica.com
2. http://therakeonline.com
3. http://rebelya.pl

niedziela, 21 lipca 2013

Alien Essence Absolue Thierry Mugler

Świat Alienów miałam poukładany do momentu pojawienia się wersji Essence Absolue. Miejsce na piedestale należało się wersji podstawowej z 2005 r. (szczególnie sprzed reformulacji). Tuż za nią plasowała się likierowa wersja limitowana. Na trzecim miejscu – Alien Taste of Fragrance. Taki porządek trwał niezmiennie od dłuższego czasu i nic nie zapowiadało jakichkolwiek przetasowań – do chwili, kiedy poznałam Essence Absolue, autorem którego jest Pierre Aulas. 


Pierwszy kontakt z tą wersją zmylił mnie - odwiedziłam perfumerię i z pewną dozą obawy sięgnęłam po tester. Pierwsze wrażenie – tak myślałam, rewolucji nie ma, stary porządek został zachowany. Jaśmin przyduszony upiornie słodkim, waniliowo-ambrowym głazem. Swoją drogą, czy to na pewno jaśmin? Odniosłam wrażenie, że to kwiat pomarańczy stroi sobie ze mnie żarty. Spojrzałam jeszcze raz na flakon (w mojej ocenie jeden z najmniej zachwycających spośród całej rodziny Alienów), rzuciłam okiem na cenę i bez cienia żalu opuściłam perfumerię. Cała ta historia rozegrała się latem 2012 r., niedługo po premierze tych perfum.
Po niemal roku od pierwszego testu zachciało mi się odmiany, czegoś nowego. Byłam akurat w trakcie umawiania wymiany, pojawiło się widmo nabycia kilku mililitrów Essence Absolue – skorzystałam. Nietrudno zgadnąć, co się stało – wpadłam w zachwyt. W pewnym momencie byłam nawet skłonna twierdzić, że ta wersja jest lepsza od klasyka. Ostatecznie Alien EDP uchował się na pierwszym miejscu w rankingu Obcych, jednakże drugą lokatę zajął Alien Essence Absolue. Trzecie miejsce dla Likierowego (nie mogę przestać rozpaczać nad tym, że zdobycie go graniczy z cudem, a ja, będąc swego czasu w posiadaniu flakonu, wymieniłam go).
Co takiego stało się, że spojrzałam na EA dużo łaskawszym okiem? Czas. Dałam sobie i tym perfumom czas na wzajemne oswojenie się. Pomimo upływu czasu nadal uważam, że jest to strasznie słodki, waniliowo-ambrowy upiór z naręczem jaśminu i kwiatów pomarańczy (tak, wciąż je tam wyczuwam, mimo, że w spisie nut nie ma po nich ani śladu), jednak w tym szaleństwie jest magia, coś, co sprawia, że co jakiś czas muszę do niego wrócić. Nie stanowi dla mnie przeszkody nawet fakt, że baza bywa na mnie, delikatnie mówiąc, mało ciekawa, zdarza się, że męczy mnie, drażni, ale też hipnotyzuje, zakazuje podjęcia próby pozbycia się jej. Winowajcą jest mirra, ale po kolei.
Otwarcie EA jest relatywnie przestrzenne, znośne, klaustrofobia następuje niedługo później. Mamy tu jaśmin, który pod względem charakteru i koncentracji wyniesiony został z EDP z tą różnicą, że jaśminowi towarzyszy wspomniany już słodki, kremowy kwiat pomarańczy. 


Nuty kwiatowe nie pozostają długo same, już w otwarciu nadciąga potężne uderzenie ogromnej fali waniliowej słodyczy. Wprawdzie nie jest to waniliowy olejek do ciast, ale o realnym, naturalistycznie oddanym zapachu wanilii też nie można mówić. W ten sposób kwiaty zostają uwięzione w chmurze dość syntetycznej, ale przyjemnej dla nosa wanilii. Kolejne natarcie szykuje gęsta, słodka, pozbawiona jakichkolwiek cech zwierzęcych ambra. W tym momencie ciężar gatunkowy słodyczy, zawarty w EA, staje się trudny do zniesienia, pojawia się jednak coś, co klinem wbija się w tę nienaturalnie stężoną słodycz – suche, szlachetne drewno kaszmirowe. Efekt początkowy tego zabiegu jest całkiem udany, balans między słodyczą a wytrawnym, kaszmirowym akordem utrzymuje przyzwoity poziom, jednak im bliżej bazy, tym niebezpieczniej.
Akord waniliowo-ambrowy traci na charakterze, robi się flegmatyczny, drewno staje się bardziej subtelne, przez co łatwo zanika w słodkim sosie, a całość doprawiona zostaje sporą dawką dość kwaśnej, oleistej mirry. 


Wierzę, że na kimś taka mieszanka może pachnieć przyzwoicie, na mojej skórze natomiast czasami płata figle - gryzie, mdli, męczy. Są dni, kiedy całość układa się spójnie i całkiem przyjemnie, jednak czasami mam ochotę pozbyć się tego Aliena, bo ciężko mi z nim wytrzymać. Swoją drogą pozbycie się go do łatwych nie należy – raz zaaplikowany trzyma się cały dzień, a moc jego jest tak wielka, że nie sposób o nim zapomnieć nawet po całym dniu, bez dodatkowych aplikacji. Wysoce wskazany jest umiar w aplikacji.
Ja wracam do EA raz na jakiś czas, dzięki temu nie czuję się przytłoczona, nie boli mnie głowa, czasami tylko zastanawiam się, czym zaskoczy mnie baza.


Nuty zapachowe: jaśmin, drzewo kaszmirowe, korzeń irysa, wanilia, biała ambra, mirra, kadzidło.

Źródła zdjęć:
1. http://douglas.fr
2. http://naldzgraphics.net
3. http://essentialhealth.com

sobota, 20 lipca 2013

Chloe Eau de Parfum Intense

Nigdy nie ciągnęło mnie jakoś specjalnie do perfum marki Chloe. Czytywałam o nich, miałam okazję poznać różne opinie, widywałam je w perfumeriach, jednak ciągle brakowało mi czegoś, co stanowiłoby impuls do sięgnięcia po tester którejkolwiek z wersji i poznania jej.
Sytuacja uległa zmianie, kiedy we wrześniu ubiegłego roku, przy okazji zakupów internetowych, otrzymałam dość sporą próbkę wersji Intense. 


Bez większego entuzjazmu spryskałam nadgarstek i… przepadłam z kretesem. Ostatnimi czasy rzadko zdarza się, żeby perfumy zachwyciły mnie przy pierwszym kontakcie – Chloe Intense powiodła się ta sztuka, zaczęłam żałować, że do tej pory podchodziłam do niej z dystansem i bez entuzjazmu. Będąc w szale uniesień, katowałam próbkę niemal codziennie, żeby po jakimś czasie zobaczyć dno w fiolce. Dla spokoju sumienia zdobyłam niewielką odlewkę, użyłam jej kilka razy, po czym zauroczenie minęło, zapach spowszedniał, znudził mi się i powędrował do pudła z próbkami. Przez kilka miesięcy używałam Chloe sporadycznie, robiąc sobie coraz dłuższe przerwy, niemal o niej zapominając. W końcu, mniej więcej dwa tygodnie temu, sięgnęłam po Chloe ponownie. Separacja okazała się na tyle pomyślna, że po raz kolejny wpadłam w zachwyt.  Nie zwróciłam uwagi na to, że w atomizerze pozostało już niewiele płynu, obficie dozowałam sobie przyjemność noszenia Chloe. Dziś sięgnęłam po nią ponownie i widząc, że niedługo się rozstaniemy (jednak nie na długo) pomyślałam, że to dobry moment na stworzenie recenzji.
Czym zachwyciła mnie Chloe Intense? Oczywiście różą. Nie jest to róża pośledniego sortu, mdła, nudna, na siłę starająca się przypodobać wszystkim lub próbująca zemdlić i udusić w przypadku, gdyby ktoś zgłaszał obiekcje co do jej urody. Nie jest to też  róża płaska, anemiczna, niby urocza, ale tak rozmyta i nieokreślona, że zwyczajnie nudna.
Róża w Chloe Intense ma charakter. Z jednej strony ujmuje naturalnym, klasycznym pięknem, doskonale wyważoną proporcją między słodyczą a cierpkością (mamy tu nie tylko kwiat w pełni rozkwitu, ale także liście, łodygę, a nawet kolce), z drugiej strony jest niezwykle oficjalna, trzyma dystans, wymaga określonej oprawy.


Ten wymagający i bezkompromisowy charakter róży w Chloe Intense dodatkowo podkręcony został dość sporą dawką różowego pieprzu, który choć nie wierci w nosie zbyt mocno, to jednak dodaje kompozycji ostrości i swego rodzaju surowej, bezdyskusyjnej klasy.
Początkowy dystans i ścisłe trzymanie się konwenansów ulegają złagodzeniu w miarę rozwoju kompozycji. Pojawiają się szlachetne, ciepłe nuty drewna sandałowego, róża staje się bardziej kremowa, łagodnieje, nie tracąc przy tym ani odrobiny elegancji, a pod koniec rozwoju perfum odrobinę subtelnej, pudrowej słodyczy wprowadza bób tonka, stanowiąc tym samym doskonałe tło dla pozostałych, złagodzonych i w pełni okiełznanych nut.


Zachwycając się Chloe Intense, w przypływie optymizmu, postanowiłam poznać wersję podstawową – wodę perfumowaną z 2008 r. Udałam się do perfumerii, zaaplikowałam perfumy na nadgarstek i przeżyłam rozczarowanie – EDP jest jak młodsza, bardziej naiwna i żądna komplementów siostra Intense.  EDP jest też kapryśna – niby przymila się słodką, kwiatowo-owocową aurą, ale jeśli nie przypadniesz jej do gustu, to zacznie męczyć i drażnić. Tak też stało się w moim przypadku. Bukiet róży, piwonii i frezji wzbogacony odrobiną soku owocowego, niby pełen klasy, przestrzenny i elegancki, okazał się dla mnie nudny i męczący. Zrażona tym doświadczeniem odpuściłam sobie poznanie pozostałych wersji Chloe – EDT, L’Eau i Rose. Liczę, że kiedy już najdzie mnie ochota na ich poznanie, choć jedna z nich zachwyci mnie tak, jak Chloe Intense.
Chloe Intense (w koncentracji wody perfumowanej) wprowadzono na rynek w 2009 r.


Nuty zapachowe: róża, różowy pieprz, sandałowiec, bób tonka.

Źródła zdjęć:
1. http://zentraldrogerie.com
2. http://talismancoins.com
3. http://popartuk.com

czwartek, 18 lipca 2013

Wild Musk Coty

Kompozycja niby prosta, łatwa i przyjemna, a budzi bardzo różne emocje. Dla jednych delikatna i miękka jak puder dla dzieci, dla innych tak zmysłowa i dosłowna, że rekomendowana prostytutkom.
Noszę Wild Musk na nadgarstku od jakiegoś czasu i muszę stwierdzić, ze faktycznie jest coś w tych perfumach – coś, co mimo ich nieskomplikowanego charakteru nie pozwala na jednoznaczną klasyfikację i ucieczkę w schematy.


Z jednej strony Coty serwuje nam miękkie, cielesne, intymne piżmowe ciepło (rzeczywiście, może mieć to podtekst seksualny, ale żeby od razu prostytutka... nie tędy droga ;) ), z drugiej natomiast jest w nich coś spokojnego, sentymentalnego i niedzisiejszego, coś, co nasuwa mi na myśl skojarzenia z latami 80., a raczej z moim wyobrażeniem życia w tamtych czasach (choć sam zapach powstał wcześniej).
Kompozycja wprowadzona została na rynek w 1972 r., a skonstruowana jest z czterech nut, wśród których prym wieść ma piżmo.
Jak już wspomniałam, piżmo w Wild Musk jest słodkie, miękkie, ciepłe, bardzo intymne, nie ma tu miejsca dla ostrych, zwierzęcych akordów, ich miejsce zajmuje naturalna zmysłowość – trochę niedzisiejsza, ale nadal niezwykle sugestywna i urocza.
Kolejną nutą, odpowiedzialną za niebanalną urodę Wild Musk jest wanilia – to ona ociepla zapach, dodaje mu dyskretnej słodyczy, snuje się między pozostałymi nutami sprawiając, że Wild Musk jest inny niż większość perfum stricte piżmowych, powstałych w latach 70. I 80. – nie tak ostry i zdystansowany.
W końcu mamy standardowy duet – róża i jaśmin, który choć odgrywa rolę trzecioplanową, tonąc w chmurze waniliowego piżma, to dopełnia kompozycję odrobiną klasycznej, niewymuszonej elegancji.
Wild Musk zostały poddane reformulacji. 


Nie było mi dane poznać wersji pierwotnej, pozostaje więc zaufać opiniom innych osób. Sam zapach nie uległ większym zmianom, jednak wyraźnie stracił na trwałości i mocy – obecnie dostępna wersja trzyma się blisko skóry, znikając po maksymalnie 3-4 godzinach. Szkoda, bo tak przyjemnie nosi się te perfumy…

Nuty zapachowe: piżmo, wanilia, jaśmin, róża.

Źródła zdjęć:
1. http://flickriver.com
2. http://99perfume.com

wtorek, 16 lipca 2013

273 Rodeo Drive Fred Hayman

Perfumy z lat 80. i 90. darzę szczególnym uczuciem. Kupuję ich bogactwo, często ciekawe zestawienia nut, zaskakujący rozwój, niesztampowy charakter. Owszem, bywają toporne, zbyt przytłaczające, trudne do noszenia i zniesienia, można je kochać, można nienawidzić, ale ciężko o nich powiedzieć, że są nijakie, bez charakteru.
W taką konwencję wpisują się także perfumy, którym chcę poświęcić dzisiejszą recenzję – 273 Rodeo Drive marki Fred Hayman. 


Kompozycje Haymana są bardziej popularne w Ameryce niż w Europie, na szczęście istnieje możliwość ich nabycia za pośrednictwem internetu – niektóre są naprawdę warte poznania.
273 Rodeo Drive (w wersji dla kobiet oraz dla mężczyzn) powstały w 1989 r. Niniejsza recenzja dotyczy wersji damskiej, zaliczanej do grupy orientalno-kwiatowej.
Kompozycja ta typowa jest dla okresu, w którym powstała, dlatego też nietrudno zgadnąć, że piramida zapachowa jest dość imponująca, zapach jest mocny, intensywny, ciekawie się rozwija oraz wywołuje kontrowersyjne opinie.
Otwarcie atakuje mocnym akordem tuberozy i gardenii. Tuberozę lubię, za gardenią nie przepadam. Czuję się tym bardziej niepocieszona, że w tym duecie prym wiedzie gardenia. 


Obie nuty, szczególnie występujące razem, pojawiają się bardzo często w kompozycjach z przełomu lat 80. i 90.
Jako plus mogę potraktować fakt, że efekt, jaki tworzą te kwiaty w 273 Rodeo Drive tylko przez chwilę wierci w nosie, szybko nabiera ciepła, staje się miękki i kremowy – dzieje się tak za sprawą słodkiego śliwkowego niuansu. Owa śliwka zdaje się być suportem dla głównej nuty w tej kompozycji – brzoskwini, która pojawia się dość szybko, jeszcze zanim śliwka na dobre rozwinie skrzydła i sukcesywnie przejmuje kontrolę nad resztą nut. 


Nadal obecne i łatwo wyczuwalne pozostaje kremowe tło utkane z białych kwiatów, wciąż gdzieś w oddali usłyszeć można echo obecności śliwki, jednak to właśnie brzoskwinia nadaje charakteru 273 Rodeo Drive.
Nie jest to subtelny, neutralny aromat, a konkretne, odurzające mocą i nieco syntetyczną, ale wciąż przyjemną dla nosa słodyczą uderzenie, które doskonale komponuje się i z gardenią i z tuberozą, tworząc w sumie niezwykle kobiecą i zmysłową kompozycję (oczywiście przy pojęciu zmysłowości trzeba wziąć na poprawkę jego rozumienie w czasach, kiedy perfumy te powstały).
W całym tym szaleństwie jest także miejsce na odrobinę irysowego pudru, dzięki któremu kremowy charakter kompozycji nabiera bardziej gęstego, pudrowego charakteru oraz odrobinę przypraw, które stanowią doskonałe przejście do bazy kompozycji.
Baza, zbudowana na solidnej, sandałowo-ambrowej konstrukcji, doskonale współgra z kwiatowo-owocowym sercem, ocieplając je, dodając mocniejszego, bardziej wyrazistego charakteru oraz niewymuszonej elegancji i klasy.
Trwałość oczywiście perfekcyjna – 9-10 godzin, intensywność – cóż, killer, szczególnie przy wyższych temperaturach.
Pozycja obowiązkowa dla miłośników mocarzy powstałych w dwóch ostatnich dziesięcioleciach minionego wieku.


Nuty zapachowe: tuberoza, gardenia, śliwka, brzoskwinia, jaśmin, morela, orris, ylang-ylang, przyprawy, sandałowiec, ambra, wetiwer, cedr.

Źródła zdjęć:
1. http://target.com
2. http://tumblr.com
3. http://statesymbolsusa.com

sobota, 13 lipca 2013

Oud Velvet Mood Maison Francis Kurkdjian

Nadeszła pora na oud - nutę, która ostatnimi czasy w szaleńczy sposób podbiła rynek perfum – nie ma takiej marki, która szanowałaby się, a jednocześnie nie posiadała w swoich „zasobach” kompozycji oudowej.


Oudem pachnieć chce niekoniecznie każdy, ale każdy, kto interesuje się perfumami chce, prędzej czy później, oud poznać. Tak było też ze mną. Początkowo podchodziłam do tego szaleństwa sceptycznie, moje skojarzenia zbyt mocno skręcały w kierunku szpitala, bandaży, lizolu i tym podobnych kwestii. Zniechęciłam się i odsunęłam od oudu. Przyznaję, podejście to było bardzo schematyczne i krzywdzące dla tej nuty, o czym miałam okazję przekonać się po jakimś czasie.
Najpierw poznałam Oriental Edition II marki Angel Schlesser. Mimo, że oudu w oficjalnym składzie nie ma, ja go tam wyczułam. Co więcej, spodobał mi się, nabrałam odwagi i zachciało mi się poznać bardziej oudowe kompozycje. W międzyczasie udało mi się wygrać zestaw próbek w konkursie zorganizowanym przez Sabbath na sabbathofsenses.com. W skład zestawu weszło wprowadzone na rynek w 2013 r. oudowe trio marki Maison Francis Kurkdjian – Silk, Velvet oraz Cashmere Oud. Doskonała okazja do nabrania doświadczenia, ostrożnie zabrałam się więc za testy.
Moim pierwotnym zamysłem, jako osoby stawiającej pierwsze kroki w świecie kompozycji, których centrum stanowi oud, było napisanie recenzji Oud Silk Mood, ze względu na to, że perfumy te uważam za najbardziej łagodne i przystępne, idealne do rozpoczęcia przygody z oudem (poza tym, choć najbardziej oczywiste z całego trio, są moim faworytem).
Silk Mood oczywiście doczeka się recenzji, tymczasem postanowiłam, ze w pierwszej kolejności zmierzę się ze zdecydowanie bardziej oudowym Velvet Mood.


Przy pierwszych testach otwarcie wykręciło mi nos – dostałam surowy, gorzki, bardzo mocny oud, od którego zakręciło mi się w głowie. Na szczęście szybko udało mi się wrócić do równowagi, a dosłowny i pozbawiony słodyczy oud zaczął łagodnieć. Co więcej, nabrał kremowego, żywicznego charakteru, pozwalając tym samym na wyeksponowanie nut drzewnych, doprawionych odrobiną świeżej paczuli. 
Baza również okazała się dla mnie łaskawa dzięki wyraźnemu dymnemu akcentowi, który „zagęścił” kompozycję i dodał jej wyrafinowania.
Mimo dość trudnego (jak na mój nos) wstępu, zdecydowałam się użyć Velvet Mood globalnie. Pomimo wstępnych obaw nie popełniłam w ten sposób samobójstwa – kompozycja ułożyła się na skórze nadzwyczaj przyjemnie, nie poddusiła, nie zmęczyła. Projekcja zatem zadowoliła mnie w pełni, podobnie trwałość – Velvet Mood trzyma się na mnie mniej więcej 7-8 godzin.
Choć moje nastawienie do oudu uległo zmianie, a Velvet Mood doceniam i uważam za kompozycję udaną, to flakonu z tego nie będzie – po pierwsze ze względu na cenę, która moim zdaniem jest mimo wszystko zbyt wysoka, a po drugie dlatego, że znalazłam łagodniejsze, czyli bardziej odpowiednie dla mnie oudy.


Nuty zapachowe: szafran, cynamon, oud, balsam Copahu.

Źródła zdjęć:
1. http://agarwood.com
2. http://fragrantica.com

piątek, 12 lipca 2013

Loukhoum Keiko Mecheri

Ostatnio niebezpiecznie często ciągnie mnie do perfum słodkich, niemal jadalnych, takich, które swą słodyczą ocierają się momentami o granice absurdu, ale z drugiej strony emanują szlachetnością, niewymuszoną elegancją oraz niezwykłym kunsztem kompozycji.
Dzięki doskonałemu zbalansowaniu nut nie stają się one nieznośne, nie powodują nieoczekiwanych reakcji ze strony układu pokarmowego, wręcz przeciwnie – wzmagają we mnie i tak nieodpartą już chęć poznania.
Doskonałym przykładem jest Loukhoum Keiko Mecheri, perfumy „popełnione” w 1998 r. przez Gabrielę Domecq.


Nazwa nawiązuje do tureckiego smakołyku przyrządzanego m.in. z miodu, orzechów, migdałów, owoców, wody różanej, mąki ziemniaczanej oraz wanilii.
Brzmi słodko? Tak w rzeczywistości jest – także w kompozycji sygnowanej nazwiskiem Keiko Mecheri. Nie należy jednak obawiać się mdłości, proporcje w Loukhoum są bowiem idealnie wyważone.


Odnoszę wrażenie, że ta sztuka nie udała się Montale, który pod nazwą Sweet Oriental Dream stworzył kompozycję zbyt mocarną, toporną, mogącą porazić nawet najbardziej zagorzałych fanów słodyczy.
W propozycji Keiko Mecheri także kryje się moc, jednak daje ona po nosie tylko w otwarciu, gdzie skoncentrowana słodycz migdałów, konfitury różanej, wanilii oraz miodu potrafi zawrócić w głowie.
To mocarne uderzenie na szczęście nie trwa długo, zapach łagodnieje, układa się na skórze, jednak nadal zachwyca projekcją. Prym wciąż wiodą skąpane w miodzie migdały oraz słodki różany dżem, całość zanurzona jest w chmurze cukru pudru. Można by rzecz – gourmand pełna gębą. Jest jednak w Loukhoum coś, co nie pozwala na postrzeganie go w kategoriach jadalnego słodziaka -  niezwykle szlachetne nuty drzewne, które na mojej skórze pojawiają się po 20-30 minutach, dodając Loukhoum klasy oraz powagi. To właśnie na tej klasycznej, drzewnej podstawie rozpływa się cała słodycz zawarta w Loukhoum, nie odcinając się od niej, a perfekcyjnie z nią współgrając.
Mimo, że zarówno otwarcie, jak i serce kompozycji zachwyca, to najbardziej magiczna jest dla mnie jej baza – w tym miejscu słodycz jest już bardzo wyciszona, nabiera gładkiego, kremowego charakteru, dzięki czemu nuty drzewne mogą wybić się nieco bardziej, ponadto pojawia się niezwykle piękne, pudrowe, jasne piżmo, które miękką chmurą otula pozostałe nuty, tworząc niesamowicie intymny, urzekający urodą klimat.
O fantastycznej projekcji już wspomniałam, trwałość jest równie imponująca – co najmniej 9-10 godzin.


Nuty zapachowe: głóg, róża, migdały, nuty kwiatowe, piżmo, wanilia, nuty drzewne, biały miód.

Źródła zdjęć:
1. http://fragrantica.com
2. http://luckyscent.com
3. http://poivrebleu.com 

wtorek, 9 lipca 2013

Knightsbridge Robert Piguet

Dziś znów będzie pudrowo, jednak w trochę bardziej nietypowy i mniej dosłowny sposób – rzecz będzie tyczyć się przypudrowanych… owoców suszonych, które tak naprawdę owocami suszonymi nie są. Mowa o Knightsbridge Roberta Pigueta, perfumach wprowadzonych na rynek w tym roku, według portalu fragrantica.com należących do kategorii perfum skórzanych.


Dekant o pojemności 5 ml przybył do mnie wczoraj, zdecydowałam się na niego po pobieżnym przejrzeniu nut. Jak tylko odebrałam przesyłkę, od razu wzięłam się za testy i… nieco się zdziwiłam, żeby nie napisać, że zniesmaczyłam. Skąd taka reakcja? Knightsbridge otwiera się aromatem przypominającym kosz pełen różnego rodzaju przejrzałych już owoców. Żeby było ciekawiej, owoce te doprawione są dość solidną dawką pudru, za który odpowiada orris, jako nuta dominująca w tej kompozycji.


Skąd wzięły się nadpsute już owoce w Knightsbridge? Podejrzewam, że jest to wynik połączenia akordu skórzanego, dość cierpkiego i surowego, ale mimo wszystko wciąż znośnego i opanowanego, z różą oraz wspomnianym wcześniej korzeniem irysa. Efekt tej kombinacji, choć w mojej ocenie nie jest szczególnie urodziwy, to jednak zaskakuje, tym bardziej, że przechodzi dość szybką metamorfozę.
Cierpki i wytrawny charakter otwarcia zostaje zastąpiony przez słodką, gęstą, momentami ulepną wręcz słodycz owoców suszonych. Niby jest bardziej miękko i przytulnie, ale ta wszechobecna słodycz potrafi zmęczyć i zemdlić, szczególnie, jeśli jest nieostrożnie dozowana.


Sprawca takiego stanu rzeczy? Bób tonka, który intensywnie wysładza kompozycję i nadaje jej bardziej kremowego charakteru. Te suszone owoce to wciąż skóra, tym razem bardziej przyjazna dla nosa, towarzyszący jej sandałowiec (wcześniej go nie było, więc także on w znacznym stopniu odpowiada za metamorfozę Knightsbridge) oraz nieśmiertelny orris.
Od momentu przekształcenia, o którym napisałam wyżej, nie dzieje się w Knightsbridge nic specjalnie poruszającego – perfumy stapiają się ze skórą, dość szybko łagodnieją, wprowadzają monotonię, która może znużyć, po 6-7 godzinach tworzą tylko delikatny woal, z kolei po 9 godzinach pozostaje po nich tylko wspomnienie. Trwałość jest zatem zadowalająca, natomiast siła rażenia robi wrażenie tylko przez jakiś czas, baza jest zdecydowanie delikatna i spokojna.
Dekant, który mam, zużyję z mniejszą lub większą przyjemnością, na falkon (piękny, jak wszystkie Piguety zresztą) nie zdecydowałabym się. Zakup w ciemno oczywiście odradzam, utrudnia to zresztą dostępność tych perfum.


Nuty zapachowe: gałka muszkatołowa, róża, sandałowiec, orris, skóra, bób tonka.

Źródła zdjęć:
1. http://fragrantica.com
2. http:// themysticcorner.com
3. http://swiatkwiatow.pl

czwartek, 4 lipca 2013

Meteorites Guerlain

Podczas dzisiejszego przeglądu pudełka z próbkami wpadła mi w ręce fiolka z Meteorites Guerlaina.
Dość dawno nie miałam ich na sobie, wiec postanowiłam zaaplikować odrobinę na nadgarstek i z przykrością stwierdziłam, że Meteorites zaczynają się starzeć…. Nie jest z nimi jeszcze tak źle, tylko otwarcie zostało lekko nadgryzione zębem czasu, dzięki czemu mogę poświęcić im dzisiejszą recenzję.


Próbkę mam od czterech lat, od tego czasu wielokrotnie zastanawiałam się nad zakupem unikatowego już flakonu (Meteorites, wypuszczone na rynek w 2000 r. zostały oczywiście wycofane ze sprzedaży jeszcze zanim odkryłam u siebie zainteresowanie perfumami), jednak nigdy nie było mi z nim po drodze. Teraz żałuję, że nie udało mi się zdobyć choćby używki, kilka lat temu można było dopaść na Allegro pojedyncze egzemplarze w dość przyzwoitych cenach, jednak od dłuższego czasu nie udało mi się na żaden trafić. Okazji można szukać na innych portalach aukcyjnych, jak eBay, jednak jeśli już coś się znajdzie, to cena potrafi powalić na łopatki.
Perfumy inspirowane są zapachem dobrze wszystkim znanego pudru Meteorites. Miałam okazję używać jednej z wersji tego kosmetyku, mogę zatem pokusić się o porównanie zapachu pudru i wody toaletowej (dostępne było tylko takie stężenie tych perfum).


Podobieństwa nie da się nie zauważyć, jednak Meteorites jako woda toaletowa nie odzwierciedlają idealnie zapachu pudru. Dominującą rolę odgrywa oczywiście miękki, intensywnie pudrowy fiołek, który opiera się na do bólu kosmetycznym, również pudrowym irysie (ta nuta wyczuwalna jest szczególnie po upływie mniej więcej 20-30 minut, wcześniej stanowi jedynie tło dla fiołka).
Co zatem nie pasuje? Przede wszystkim dość ostry, metaliczny wręcz akcent jaki zapewniają w otwarciu nuty zielone. Nie trwają one zbyt długo na skórze, po jakichś 10 minutach praktycznie ich nie wyczuwam, jednak dość wyraźnie zaznaczają swoją obecność w otwarciu. Kolejny zgrzyt – heliotrop, który swą charakterystyczną słodyczą wypełnia pudrową przestrzeń w bazie. Także tej nuty nie znalazłam w opakowaniu z pudrem.
Na tym w zasadzie kończy się ewolucja Meteorites – nie miała być to kompozycja bogata i złożona, więc nie powinno oczekiwać się zaskakujących zwrotów akcji i niespodzianek. Zamiast tego mamy miękki, pluszowy wręcz zapach, który daje poczucie komfortu i ukojenia - powinien przypaść do gustu miłośniczkom perfum pudrowych. Szkoda tylko, że trwałość i moc Meteorites nie jest bardziej okazała – zapach snuje się blisko skóry przez maksymalnie 3 godziny, po upływie tego czasu pozostaje jedynie cień poświaty.
Mimo tych mankamentów tęsknię trochę za Meteorites. Próbkę zużyję zanim zapach zupełnie zwietrzeje, potem postaram się o nich nie myśleć zbyt często.


Nuty zapachowe: nuty zielone, irys, fiołek, heliotrop.

Źródła zdjęć:
1. http://fragrancex.com
2. http://flickriver.com

środa, 3 lipca 2013

Note Poudree M. Micallef

Z racji tego, że pudrowe kompozycje darzę szczególnym uczuciem, dzisiejszy wpis jest kolejnym poświęconym perfumom pudrowym. Tym razem puder obecny jest nawet w nazwie perfum – chodzi o Note Poudree marki M. Micallef.


Dość długo czaiłam się na ich zakup, aż w końcu udało mi się upolować na Allegro flaszkę w okazyjnej cenie. Przyznam, że kiedy perfumy już do mnie dotarły, poczułam się rozczarowana do tego stopnia, że w niedługim czasie posłałam je w świat, zostawiając sobie dość sporą próbkę.
Co było przyczyną mojego rozczarowania? Przede wszystkim fakt, iż Note Poudree jest kompozycją opierającą się w zasadzie na trzech nutach: brzoskwini, róży i ambrze, a to sprawia, że nie dzieje się w niej zbyt wiele, nie ma w sobie niczego oryginalnego, czegokolwiek, co mogłoby przyciągnąć uwagę na dłuższy czas. Z drugiej strony nie można Note Poudree odmówić niewymuszonej elegancji, niebywałej klasy i doskonałej jakości.
Otwarcie jest wyraźnie brzoskwiniowe, jednak nie jest to świeża, soczysta brzoskwinia, która chce się zjeść. Mamy tu do czynienia raczej z wysokiej jakości perfumowanym pudrem, akcentem wyraźnie kosmetycznym, w stylu retro. Niedzisiejszego charakteru kompozycji dopełnia róża, która po brzoskwiniowym otwarciu stopniowo przejmuje kontrolę nad zapachem. 


Znów, nie jest to świeża róża wzięta wprost z ogrodu, a róża, która okres świetności ma już za sobą, jest  wysuszona, nieco przykurzona, przypomina zapach drogiej szminki, która jakiś czas temu straciła termin ważności.


Ostatnia nutą, która wchodzi w skład trio tworzącego Note Poudree, jest ambra. Choć obecna jest w zasadzie od początku, tworząc słodkie, subtelne tło dla brzoskwini i róży, to dopiero w bazie staje się dobrze wyczuwalna, nie wprowadzając jednak do kompozycji jakiejkolwiek rewolucji, a jedynie dodając jej szlachetności i słodyczy. Od czasu do czasu w bazie zaskakuje mnie subtelny drzewny niuans, jednak pojawia się on na tyle nieregularnie, że niknie w otoczeniu pozostałych nut.
Z biegiem czasu nieco bardziej przekonałam się do Note Poudree, z przyjemnością aplikuję je na nadgarstek przed snem, jednak nadal tkwię w przekonaniu, że flakonu nie dałabym rady zmęczyć – wolę bardziej charakterne i zaczepne pudry, pozbawione drażniącej monotonii i nachalności.
Kompozycja powstała w 2007 r. razem z Note Ambree i Note Vanillee.
Flakon, jak większość autorstwa M. Micallef, jest bardzo efektowny.

Trwałość perfum uznaję za zadowalającą, trzymają się mnie ok. 6-7 godzin, tworząc subtelny woal.

Nuty zapachowe: brzoskwinia, jaśmin, róża, ambra, paczula, wanilia, cedr.

Źródła zdjęć:
1. http://parfum-original.ru
2. http://dailypainters.com
3. http://fineartamerica.com