środa, 12 sierpnia 2015

Euphoria Liquid Gold Calvin Klein

W jednej z poprzednich recenzji narzekałam na morderczą, miodową słodycz Euphorii Gold. W tej recenzji wezmę na tapetę perfumy, których nazwa brzmi podobnie, ale sam zapach jest zgoła odmienny (bez porównania lepszy).
Euphoria Liquid Gold, bo to ona jest bohaterką dzisiejszej opowieści, pachnie zupełnie nie jak Euphoria, jest niepodobna do wszystkich innych kompozycji sygnowanych tą nazwą, które (mniej lub bardziej szczęśliwie) zaszczyciły swoją obecnością rynek perfumeryjny. Być może dlatego tak bardzo przypadła mi do gustu. Jest to edycja limitowana, pojawiła się na rynku w 2014 r. i dostępna miała być jedynie w krajach Bliskiego Wschodu, ale jak wiadomo, chcieć to móc – nie trzeba wybrać się za granicę, żeby zdobyć te perfumy.


Euphoria Liquid Gold szczyci się nieskomplikowaną piramidą zapachową - tworzą ją tylko trzy nuty – cynamon, orchidea oraz sandałowiec. Wszystkie są doskonale wyczuwalne, przy czym na mojej skórze dominuje prawdziwy, aromatyczny cynamon, gęsta, waniliowa słodycz orchidei oraz miękkie, kremowe drzewo sandałowe pozostają nieco w tyle.
Co ciekawe, poza wyżej wymienionymi nutami, wyczuwam również w strukturze zapachowej oud, daktyle oraz wanilię. Być może to właśnie ten oud, którego nie ma, sprawia, że ta wersja Euphorii jest w odbiorze wybitnie „arabska”? Daktyle początkowo są słodkie, soczyste, jakby były zanurzone w gęstym, cukrowym syropie, z czasem jednak stają się bardziej wytrawne, ale z drugiej strony pozostają słodkie i aromatyczne. Wanilia jest gęsta, tłusta, leniwie maślana, podobna nieco do tej z Aoud Vanille M. Micallef.
Nosząc Euphorię Liquid Gold czuję, że pachnę „egzotycznie”, na bogato, z przepychem, gęstą, rozleniwiającą słodyczą przełamaną suchym, pylistym cynamonem i zaczepnym, ale nie agresywnym agarem. Zupełnie, jakbym była jedną z bohaterek Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy.
Wyśmienita kompozycja, jedna z najlepszych, jakie ukazały się pod szyldem marki Calvin Klein. Nawet nazwa perfum wydaje się być doskonale dopasowana do zapachu.


Moc i trwałość również zachwycają, Liquid Gold trzymają się mnie nawet 10 godzin, otulając słodkim, orientalnym welonem. Polecam wszystkim wielbicielom bliskowschodniej egzotyki, którzy nie obawiają się solidnej dawki gęstej, zawiesistej słodyczy.

Nuty zapachowe: cynamon, czarna orchidea, drzewo sandałowe.

Źródła zdjęć:
1. http://www.wojooh.com
2. http://www.asme.org

czwartek, 30 lipca 2015

Black Sugar Aquolina

Stało się, mam Aquolinę. Co więcej, podoba mi się Aquolina, nawet bardzo. Co w tym dziwnego? Marka ta słynie z produkcji dosłownych, ostentacyjnie słodkich perfum, których noszenie grozi nabiciem sobie dodatkowych kalorii bez konieczności jedzenia czegokolwiek. Wystarczy spojrzeć na nazwy: Pink Sugar, Gold Sugar, Blue Sugar, Chocolovers… Wśród nut dominują wanilia, toffee, karmel, bita śmietana, creme brulee. Można sobie wyobrazić współczynnik zacukrzenia Aquolin - toksyczne gourmandy pełną gębą, równie przyjazne człowiekowi jak tysiąc kalorii wyniesionych ze słodkiej świątyni rozpusty, domku podstępnej czarownicy, czy jak kto woli cukierni.


Od słodyczy jestem uzależniona od niepamiętnych czasów i jawnie się do tego przyznaję. Od czasu do czasu nie pogardzę również dobrze ukręconymi perfumami z kategorii gourmand, Aquolin jednak nosić nie chcę. Gdybym użyła, dajmy na to, Pink Sugar, czułabym się przebrana, a nie ubrana, zupełnie jakbym założyła białą bluzkę albo sukienkę w pastelowym kolorze… Ten słodko-kolorowy świat to zdecydowanie nie moja bajka.
Tymczasem w moje ręce wpadły Black Sugar...


Spojrzałam na nie przychylniej, bo black w nazwie, bo czarny, przyzwoicie wyglądający flakon i w końcu, bo nuty – skóra, kadzidło, oud, mirra… to wszystko faktycznie jest w Black Sugar. Oczywiście nie ma mowy o braku słodyczy, pierwsze skrzypce gra słodka, spożywcza wanilia, ale nie razi mnie to jakoś szczególnie z tego względu, iż ta słodycz jest doskonale utemperowana przede wszystkim przez skórę. Wanilia i skóra grają role pierwszoplanowe, przez co Black Sugar w pewnym stopniu przypominają mi Black Bvlgari. Role drugoplanowe należą do agaru (kolejne perfumy, w których ta nuta mi nie przeszkadza, zadziwiam samą siebie) oraz kadzidła. Mirra oraz malina to aktorzy trzecioplanowi, a może nawet tło, prawie ich nie czuć.
Jeśli chodzi o ewolucję Black Sugar, to sprowadza się ona do łagodzenia i tonowania mocnego, wyrazistego otwarcia. To właśnie na początku, przez pierwsze 2 godziny akord skórzano-kadzidlany jest najlepiej wyczuwalny, im bliżej bazy, tym jest go mniej, wanilia całkowicie przejmuje ster, choć nie udaje jej się przekształcić Black Sugar w zwyczajne, waniliowe ciastko.
Jestem pozytywnie zaskoczona mocą i trwałością – na skórze Black Sugar utrzymują się nawet 8 godzin, we włosach czy na ubraniach najprawdopodobniej trwają w nieskończoność (niczym to hiperkaloryczne ciastko, które poszło w uda i ani myśli zniknąć).
Jest ogon. Waniliowo-skórzano-dymny ogon. Aquolino, dobra robota!

Nuty zapachowe: agar, wanilia, malina, drzewo sandałowe, mirra, skóra, kadzidło.

Źródła zdjęć:
1. http://www.hansel-gretel-witch-hunters.wikia.com
2. http://www.fragrantica.pl

niedziela, 26 lipca 2015

Fusion Sacree for her Majda Bekkali

Fusion Sacree to jedne z niewielu perfum, które nieźle dają mi popalić, szczególnie w otwarciu, kiedy to przyjmują naprawdę ohyd…, nie, specyficzne oblicze. Na (nie)szczęście całkiem przyjemnie ewoluują i z paskudnego, rosołowo-rabarbarowego potworka przekształcają się w udaną i przyjemną w noszeniu, kwiatowo-orientalną kompozycję. Pozwolę sobie przedstawić te perfumy wykorzystując piramidę zapachową, wydaje mi się, że tak będzie najłatwiej i najbardziej czytelnie.

Otwarcie: rabarbar – pojawia się łącznie z gorzkimi liśćmi, pokryty jest ziemią, kwaśny, nieszczególnie jadalny. Prawie jak barszcz. Sosnowskiego. Ponadto włoszczyzna, w której prym wiedzie moja trauma wszechczasów - nać pietruszki, wszystko wyjęte z tłustego, zimnego rosołu. Czarna porzeczka, a raczej cały krzew, bo poza owocami są też charakterystycznie pachnące, aromatyczne liście, nie ma tu miejsca na słodki, gęsty sok porzeczkowy.
Serce: figa – mięsista, słodko-gorzka, lekko podgniła, nieszczególnie sympatyczna. Tuberoza i gardenia – królowe w całym towarzystwie, wyraźnie wybijające się, pachnące niezbyt naturalnie, gdyż wpadają w pułapkę chińskich gumek do mazania. Kwiat pomarańczy – indolowy. Bardzo indolowy. To mówi samo za siebie.
Prawie jak zaczarowany ogród... w szczególnym tego określenia znaczeniu.


Baza: najprzyjemniejsza i najbezpieczniejsza w noszeniu. Gdyby Fusion Sacree od początku pachniały tylko bazą, byłyby przeze mnie bardzo lubiane i doceniane. Świeże igiełki sosnowe (a może jodłowe albo świerkowe… sprawdziłam, podobno jodłowe), ciepła, balsamiczna słodycz, szczypta suchej, pylistej wanilii oraz odrobina aromatycznego espresso - kawa przywędrowała do bazy z otwarcia. Nie dziwię się jej, też bym stamtąd uciekła, bez zastanowienia.
Jak widać, sporo się dzieje w Fusion Sacree. Ktoś mógłby powiedzieć, że wręcz za dużo i jak to w ogóle możliwe. Fusion Sacree siedzą na skórze przez cały dzień, a nawet dłużej, więc mają wystarczająco dużo czasu, żeby przetransformować się w tak spektakularny sposób. Moc też mają niemałą, dzięki czemu ta cała metamorfoza jest łatwa do wyczucia. Ciekawe, kwiatowo-orientalne dziwadełko. Wprawdzie ani mi się śni nosić te perfumy globalnie, ale od czasu do czasu na nadgarstku, dla testu, jako kara/nagroda… czemu nie?

Nuty zapachowe: kawa, bergamotka, mandarynka, kolendra, rabarbar, czarna porzeczka, nektar figowy, gardenia, kwiat pomarańczy, tuberoza, jaśmin, goździk (przyprawa), jodła kanadyjska, wanilia, balsam Tolu, heliotrop, cedr, ambra, piżmo, paczula.

Źródła zdjęć:
1. http://www.luckyscent.com
2. http://www.worldiscover.com

sobota, 25 lipca 2015

Calligraphy Saffron Aramis

Jest przełom lata i jesieni, późne popołudnie. Promienie słońca nie są już tak ostre i przenikliwe, powietrze stało się bardziej rześkie i lekkie. Z pobliskiej łąki, na której pojawiły się już pierwsze nitki babiego lata, nadal można wyczuć delikatny zapach dzikich ziół i kwiatów, choć nie sposób oprzeć się wrażeniu, że przyroda powoli szykuje się na nową porę roku. Jest to czas specjalny, przełomowy, magiczny.


Przez kuchenne okno urządzonej w tradycyjnym stylu wiejskiej chaty leniwie wpływa łagodne, ciepłe światło słoneczne. W powietrzu unosi się zapach nalewki miodowo-ziołowej, doskonałej jako remedium na pierwsze chłodne wieczory i wczesnojesienne spadki odporności. Na drewnianym stole rozsypane są aromatyczne przyprawy, wśród których szczególnie intensywnie daje o sobie znać szlachetny, suchy, wyraźnie miodowy aromat szafranu. Niedaleko przypraw stoi wazon pełen pięknych, rdzawo-złotych aksamitek.
Tak właśnie pachnie Calligraphy Saffron. Kojarzy mi się z ciepłem, spokojem, łagodnością. Niby jest swojski, ale też tajemniczy. Niby radosny, ale na wskroś sentymentalny. Niby optymistyczny, ale na swój sposób skłaniający do refleksji.


Fantastycznie ewoluuje, z cierpko-słodkiego, wręcz gorzkiego, wyraźnie „leczniczego” charakteru zmienia się w łagodny, miękki, przyprawowo-miodowy orient. Wszystkie nuty tworzą doskonałą, magiczną harmonię, nic się nie kłóci, nic nie gryzie, nie zakłóca odbioru kompozycji.
Calligraphy Saffron to doskonały, miękki, ciepły orient w „europejskim” wydaniu, który trwa na skórze przez mniej więcej 6 godzin, pozycja obowiązkowa dla miłośników gatunku oraz dla tych, którzy chcieliby rozpocząć swoją przygodę z perfumami orientalnymi, ale nie do końca wiedzą, jak się za to zabrać.

Nuty zapachowe: bergamotka, aksamitka, szafran, róża turecka, lawenda, fasola tonka, wetiwer, styraks.

Źródła zdjęć:
1. http://www.natura.swietokrzyskie.travel
2. http://www.theperfumelounge.com

wtorek, 21 lipca 2015

Glam Rose Les Parfums de Rosine

Obecna na rynku od 2011 r. Glam Rose to mój ulubieniec jeśli chodzi o markę Les Parfums de Rosine. Nazwa perfum jest według mnie trochę przewrotna – można by się spodziewać, że po pierwsze jest to nowoczesna kompozycja w stylu glamour, a po drugie, że w Glam Rose nutą przewodnią będzie królowa kwiatów… nic bardziej mylnego. Prym wiedzie tu czysty, słodki, miękki, pudrowy fiołek parmeński. Róża jest dla niego godną, niemal równorzędną partnerką, ale nie da się ukryć, że pozostaje nieco w tyle, całkowicie usatysfakcjonowana rolą, jaką przyszło jej pełnić. Być może to tytularne przywództwo zawierające się w nazwie perfum zupełnie jej wystarcza?


Myślę, że kompozycja jest typowa dla marki Les Parfums de Rosine – klasyczna, tradycyjna, powiedziałabym nawet, że w pewnym stopniu zachowawcza, ale też urocza, bezpretensjonalna i niesamowicie kojąca.
Otwarcie jest dość rześkie, z wyraźnie zaznaczoną obecnością liści czarnej porzeczki (gdybym nie zerknęła na spis nut, stwierdziłabym, że to po prostu jakaś miła dla nosa, nieinwazyjna zielenina), które dość szybko gasną, dając pole do popisu dwóm głównym bohaterom – fiołkowi oraz charakterystycznej dla Les Parfums de Rosine, dystyngowanej, szlachetnej róży.


Ciekawym zabiegiem jest według mnie wprowadzenie do piramidy zapachowej nut owocowych – liczi oraz maliny. Szczególnie ta druga jest wyraźnie wyczuwalna, nadaje kompozycji słodko-cierpkiego charakteru, mam wrażenie, że ma za zadanie wprowadzić nieco zamieszania w tym klasycznym, wyważonym towarzystwie i tym samym być ukłonem w kierunku zwolenników bardziej „współczesnych” perfum.
Najprzyjemniejszym etapem jest dla mnie baza – miękka, łagodna, wręcz mleczna, podbita subtelnym, zamszowo-piżmowym akordem. Za każdym razem kiedy dobijam do bazy, czuję się wprowadzona w najwyższy stopień wyciszenia i błogiego rozleniwienia.
Trwałość zadowalająca, sięga około 7 godzin, moc przeciętna, dzięki czemu nie czuję się jakbym dostała pudrowym obuchem w łeb, ale unosiła się na miękkim, pastelowo-fioletowym obłoku - poprawiaczu nastroju.

Nuty zapachowe: ambrette, pieprz, liść czarnej porzeczki, jaśmin, róża, fiołek, liczi, piżmo, cedr Virginia, malina, zamsz.

Źródła zdjęć:
1. http://www.perfumeriaquality.pl
2. http://www.paintingsilove.com ("Roses and Violets" Jaanika Talts)

sobota, 11 lipca 2015

Truth or Dare Naked Madonna

Truth or Dare Naked spodobały mi się już przy pierwszym kontakcie, jednak początkowo wydawało mi się, że to klasyczne Truth or Dare pozostaną moim faworytem. Minęło trochę czasu, mój zachwyt nad klasykiem zdążył przeminąć (choć nadal uważam, że to bardzo dobre perfumy), natomiast sympatia do Truth or Dare Naked pozostała, a nawet umocniła się.


Kompozycja niby prosta, niezaskakująca i łatwa w odbiorze, ale jednocześnie niesamowicie komfortowa, kremowo-miękka, niczym najcieplejszy, najbardziej wygodny sweter. Kojarzy mi się z niczym niezmąconym spokojem, bezpieczeństwem, kubkiem słodkiego kakao i ulubioną lekturą czytaną przy kominku w niespokojny, jesienny wieczór.


Jeśli chodzi o kompozycyjne detale, to główną oś w Truth or Dare Naked stanowi benzoes - sporo ciepłego, gęstego, żywicznego benzoesu, wokół którego krążą pozostałe nuty - kwiat brzoskwini, który ukryty jest pod postacią słodkiego syropu (a może likieru?) brzoskwiniowego, kremowa, zahaczająca o waniliowe klimaty orchidea, hojnie posłodzone, ale nie przesłodzone kakao i odrobina agaru, który pośród tej dość mocno skoncentrowanej słodyczy jest jak pstryczek w nos, dodaje kompozycji nieco wytrawności, jednocześnie nie odbierając jej miękkiego, ciepłego charakteru.
Jest w tych perfumach coś, co kojarzy mi się z Ginestet Botrytis - przytulna aura, miodowa, gęsta, zawiesista wręcz słodycz, której choć jest sporo, to nie mdli i nie dusi, bo jest dojrzała, doskonale wyważona.
Jedyne moje zastrzeżenie kieruję w stronę trwałości - maksymalnie 6 godzin to dla mnie trochę mało, choć z drugiej strony używanie Truth or Dare Naked to czysta przyjemność, dlatego nie będę czepiać się takich detali.
Wiele osób jest uprzedzonych w stosunku do perfum sygnowanych nazwiskami/pseudonimami wszelkiej maści gwiazd i gwiazdeczek (w wielu przypadkach rozumiem tę niechęć). Truth or Dare Naked to jedne z tych perfum, które są w stanie przełamać niezbyt szczęśliwą opinię na temat jakości celebrity scents - są naprawdę solidnie skomponowane oraz wyśmienicie poprawiają samopoczucie. I niewiele kosztują. I mają uroczy, trumienkopodobny falkon. I z dostępnością nie ma problemu. Dobrze jest je mieć.

Nuty zapachowe: wiciokrzew, kwiat brzoskwini, neroli, kwiat wanilii, kakao, konwalia, cedr, benzoes, drzewo sandałowe, agar.

Źródła zdjęć:
1. http://www.madonnaonline.pl
2. http://www.pinterest.com

środa, 8 lipca 2015

Ananda Dolce M. Micallef

Zabierając się do napisania recenzji Anandy Dolce pomyślałam, że będzie mieć ona, chcąc nie chcąc, charakter obronny. Czytając dostępne w internecie opinie na temat tych perfum można natknąć się na takie określenia jak dramat, porażka, nieporozumienie, wstyd dla marki, tandetny plastik, wtórny ulep… zupełnie jak drugorzędna gwiazdka z Hollywood, która przedobrzyła z „dietą zmieniającą rysy twarzy.”
Wśród nielicznych opinii, które zdają się być w najlepszym wypadku neutralne, pojawiają się porównania do gumy balonowej o smaku brzoskwiniowym, galaretek, żelków, płynu do płukania – brzmi to niezbyt ambitnie i nieszczególnie zachęcająco.


Muszę przyznać, iż na początku mojej znajomości z Anandą Dolce również byłam nieco zawiedziona (niestety, nadal uważam, że jest najmniej zachwycająca z całej rodziny), ale w końcu przekonałam się i w obliczu wszechobecnego pocisku traktuję te perfumy trochę na zasadzie my guilty pleasure.
Wieść gminna niesie, iż inspiracją do stworzenia Anandy Dolce miał być zapach prowansalskiego powietrza, które na przełomie lutego i marca przesycone jest subtelnym aromatem kwiatów migdałowca. Idąc tym tropem, można wywnioskować, że inspiracją przy tworzeniu flakonu (bardzo trafiającego w mój upiorny gust) były prowansalskie wzgórza, które w tym samym czasie mienią się barwami mlecznej bieli i delikatnego, pudrowego różu.


Nie wiem jak pachnie powietrze w Prowansji na przełomie lutego i marca (w sumie… w ogóle nie wiem jak pachnie powietrze w Prowansji), ale wiem jak pachnie Ananda Dolce.
Te perfumy faktycznie nie grzeszą naturalnością, szczególnie w otwarciu. Rzeczywiście są niemal zupełnie zanurzone w słodkim, owocowo-kwiatowym duchu mainstreamu. W końcu – to prawda, że można w nich odnaleźć echo gumy do żucia czy jak kto woli słodkich galaretek w cukrowej otoczce. Zastanawiam się tylko, czy marka Micallef, jak przedstawicielka niszy, jako pierwsza zapuściła się w tego typu klimaty? Oczywiście, że nie. Na niszowym rynku dostępna jest cała masa perfum, które nie pachną jakoś szczególnie naturalnie, są słodkie, mainstreamowe, łatwe i (nie)przyjemne w odbiorze, a mimo to w jakiś magiczny sposób na tym rynku się utrzymują. Ananda Dolce to tylko/aż kolejna pozycja na tej liście.
W moim odczuciu te perfumy doskonale nadają się na okres wiosenno-letni, ze szczególnym naciskiem na wiosnę. Są stosunkowo lekkie, zwiewne, delikatne, nie przytłaczają nadmiarem słodyczy (choć wyobrażam sobie, że mogą zemdlić, bo ta słodycz jest jednak sztuczna, a przez to wymagająca), pozwalają swobodnie oddychać.
Najbardziej słodkie i skondensowane jest otwarcie, w którym odnajduję wspomniane już galaretki o smaku brzoskwiniowo-migdałowym (aromat niezbyt identycznym z naturalnym, ale na swój sposób przyjemny), im bliżej bazy, tym bardziej Ananda Dolce, łagodnieje, nabiera lekkości, przestrzeni, staje się kremowa i gładka. Podejrzewam, że w głównej mierze jest to zasługa piżma oraz bukietu wiosennych białych kwiatów o drobnych płatkach w mlecznym kolorze.
Trwałość i moc uznaję za przeciętne - mniej więcej 6 godzin, brak ciągnącego się kilometrami ogona. 
Prawdą jest, że Astier i Nejman nie wspięli się na wyżyny sztuki perfumeryjnej tworząc Anandę Dolce, ale mimo to nie spisuję tych perfum na straty i używam ich od czasu do czasu bez poczucia winy i zażenowania.

Nuty zapachowe: migdały, brzoskwinia, kwiat migdałowca, białe kwiaty, ambra, fasola tonka, białe piżmo.

Źródła zdjęć:
1. http://www.mmicallef.com
2. http://www.provence-travel.com