piątek, 14 listopada 2014

Angel Eau Sucree Thierry Mugler

Od pojawienia się na rynku Angela – protoplasty minęły 22 lata, w tym czasie rynek systematycznie był zalewany kolejnymi flankerami, edycjami limitowanymi i innymi wariacjami na jego temat. Mnogość Aniołów sprawiła, że jeśli kultowy, ale kontrowersyjny klasyk nie trafia w czyjś gust, może zostać zastąpiony inną opcją, trzeba jednak przyznać, że każda z tych odmian w mniejszym lub większym stopniu nawiązuje do pierwowzoru, najczęściej dzięki osławionej już nucie paczuli (ale nie tylko).
Mnie samej udało się opanować klasyka dopiero po kilku podejściach i choć darzę go sympatią, to jednak nie czuję potrzeby posiadania. Ponadto przebrnęłam przez sporą część  anielskiej rodziny, zdarzały się zauroczenia, jak w przypadku wersji fiołkowej czy likierowej, jednak nadal nic mnie nie porywało. W końcu trafiłam na letnią edycję limitowaną z tego roku – Eau Sucree. Ta  opcja podoba mi się najbardziej ze wszystkich Aniołów, a jednocześnie jest najmniej podobna do klasyka. 


Charakterystycznej paczuli jest tyle co kot napłakał, jej echo pojawia się tylko w bazie i jest na tyle niemrawe, że nie wiedząc, iż mam do czynienia z kolejną wersją Angela, nigdy bym na to nie wpadła.
Konstrukcja tego Anioła jest bardzo prosta, wręcz trywialna – sorbet z czerwonych porzeczek (choć oficjalnie są to czerwone jagody), koniecznie z kilkoma listkami mięty (nieobecne w spisie nut, ale jak nic wyczuwalne, dodające kompozycji rześkości i lekkości), który obecny jest w otwarciu dość szybko przechodzi w zapach… bezy. Tylko i aż bezy. Za bezę zabiłabym, więc ta niebywała prostota zupełnie mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, sprawia wiele radości.


Choć Angel Eau Sucree nie jest zapachem skomplikowanym, wielowymiarowym, z głębią i tajemnicą, to ma w sobie nieodparty urok i wdzięk, niesamowicie poprawia mi nastrój, a przy tym nie wywołuje bólu głowy, mdłości czy innych niepożądanych reakcji organizmu. Oj, srogo mnie wzięło na gourmandy w tym roku...
Moc jest raczej umiarkowana, trwałość całkiem  przyzwoita, mniej więcej 7 godzin, co, jak na wodę toaletową, jest dobrym wynikiem.
Mugler po raz kolejny nie zawodzi, szkoda, że to tylko wersja limitowana, byłoby dobrze zrobić jakiś zapas, póki nie ma problemu z dostępnością.
Angel Eau Sucree dostępny jest tylko w jednej pojemności - 50 ml, w cieszącym oko flakonie, po którym widać, że to jednak Angel. 

Nuty zapachowe: czerwone jagody, beza, paczula, wanilia.

Źródła zdjęć:
1. http://www.nstperfume.com
2. http://www.foodwithrespect.wordpress.com

poniedziałek, 10 listopada 2014

Manifesto Yves Saint Laurent

Wspominałam już chyba kiedyś, że lubię słodycz w perfumach. Bywają takie okresy, kiedy sięgam po perfumy z kategorii gourmand zdecydowanie częściej niż po inne, jednak rzadko zdarza się, żeby jakiś "perfumeryjny wyrób cukierniczy" zawojował moje serce, dlatego też niemałe było moje zdziwienie, kiedy podeszłam do testów Manifesto - zaliczyłam zupełnie nieoczekiwane zauroczenie, śmiem twierdzić, że jedno z największych w tym roku.
Bezpośrednio po aplikacji nastąpił szok - naczytałam się trochę o tych perfumach i dotychczas niespecjalnie ciągnęło mnie do testera w perfumeriach, tymczasem niespodziewanie znalazłam się w posiadaniu próbki, zaaplikowałam odrobinę na nadgarstek, nie oczekując większego cudu i... totalnie mnie poraziło - to jest świetne!
Będąc w euforii pozwoliłam sobie na wysmażenie recenzji już po kilku godzinach od pierwszego kontaktu, teraz, po upływie jakichś 2 tygodni, nie zmieniłabym w niej ani słowa, nadal trwam w zachwycie (jak nietrudno zgadnąć, nie zadowoliłam się tylko próbką).
W Manifesto kremowa, gęsta, gładka wanilia (oczywiście, że spożywcza, ale to nie zarzut) doskonale połączona jest z odrobiną soku z czarnej porzeczki, garstką aromatycznych, zielonych liści obecnych w otwarciu, żywiczną, nieco plastikową słodyczą fasoli tonka oraz nutami drzewnymi w bazie. Słodyczy jest tu sporo, ale jest to słodycz z klasą, elegancka, utrzymana w granicach dobrego smaku, nie mdli mnie ani nie męczy. To co piszę może wydawać się paradoksalne, bo z jednej strony spożywczy klimat, z drugiej klasa... czy ciastko albo budyń waniliowy mogą być eleganckie? Zahacza to o kuriozum, ale takie są moje odczucia. ;)
Niby banał, niby dla mas, niby to już było - ale tak fantastycznie na mojej skórze jeszcze nie pachniało!
Mimo zarzutów dotyczących wybitnie mainstreamowego charakteru, nudy, wszechobecnej, mdłej słodyczy i jednostajności sądzę, że warto przetestować Manifesto, być może zaskoczą. Mnie zaskoczyły, bardzo na plus.
Trwałość solidna, w granicach 7 godzin, moc raczej umiarkowana, choć przez pierwsze 2 godziny wybija się ponad normę.
Manifesto dostępne są w koncentracji wody perfumowanej, w pojemnościach 30, 60 i 90 ml, a ich objawienie na rynku miało miejsce w sierpniu 2012 r.

Nuty zapachowe: czarna porzeczka, bergamotka, nuty zielone, konwalia, jaśmin, cedr, drzewo sandałowe, wanilia, fasola tonka.

Źródła zdjęć:
1. http://www.fragrantica.ro

sobota, 8 listopada 2014

Boudoir Vivienne Westwood

Od mojego ostatniego wpisu minął niemal rok. Nie sądziłam, że po tak długiej przewie wrócę do prowadzenia bloga, co więcej, na przestrzeni tych 11 miesięcy niejednokrotnie byłam bliska podjęcia decyzji o zakończeniu swojej "działalności." Szczęśliwym trafem za każdym razem, kiedy nawiedzała mnie taka myśl, coś mnie powstrzymywało, w końcu zdecydowałam, że wracam do pisania. Pasaj odżyła, nabrała rumieńców, okazuje się, że perfumy nadal zajmują szczególne miejsce w ramach moich zainteresowań.
Z okazji "wielkiego powrotu" postanowiłam, że tę recenzję poświęcę perfumom dla mnie wyjątkowym - mowa o Boudoir Vivienne Westwood. Na dobry początek, na zachętę i pomyślną przyszłość tego bloga. ;)


Pisanie recenzji to dla mnie dość skomplikowana sprawa, tym bardziej, jeśli recenzja dotyczyć ma ukochanych perfum. Mam za sobą kilka podejść do zrecenzowania Boudoir, za każdym razem pojawiała się obawa, że nie uda mi się wystarczająco dobrze wyrazić tego co siedzi w mojej głowie, że o czymś zapomnę lub napiszę coś nie tak jak powinnam (perfekcjonizm prześladuje mnie nawet w tym momencie). W końcu jednak udało mi się zebrać w sobie i zaprawdę powiadam: Boudoir to arcydzieło sztuki perfumeryjnej. 
Zanim jeszcze na dobre wpadłam w wir uzależnienia perfumeryjnego, postanowiłam znaleźć moje pierwsze prawdziwe perfumy, a działo się to pod koniec 2008 r. Przewertowałam internety we wszystkie możliwe strony i Boudoir od razu zwróciły moją uwagę – nuty nic mi jeszcze wtedy nie mówiły, spodobała mi się natomiast flaszka, nazwa, opisy no i fakt, że to od Westwood.
Przez pół roku czaiłam się, aż w końcu w maju 2009 r. dorwałam odlewkę i przepadłam z kretesem. Te kilka mililitrów było dla mnie niczym bałwan, którego hołubiłam z pietyzmem przez kilka miesięcy, do momentu nabycia całych 75 ml. Szczęściu i radości nie było końca, szybko wydrenowałam połowę zawartości flakonu, kiedy niespodziewanie przyszedł kryzys. Pozbyłam się tego co zostało, jednak niedługo potem pożałowałam swojej decyzji. Choć w międzyczasie w mojej kolekcji pojawiały się inne perfumy, a wraz z nimi większe i mniejsze miłości, Boudoir zawsze pozostawały w moich myślach. Szczęśliwym trafem niedawno znów wpadły w moje ręce i teraz już wiem, że będą gościć na mojej półce na wieki wieków enter.
Kilka słów o samej kompozycji – niewątpliwie dojrzała, bogata, pełna przepychu, wręcz duszna. Stanowi swego rodzaju wariację na temat klasyki w świecie perfum, jest kompletna, nasycona i skończona. Nuty kwiatowe, z dominującym, nieco metalicznym goździkiem i słodką różą perfekcyjnie współgrają z dymnym tytoniowym niuansem oraz przyprawowym akordem, w którym dominującą rolę odgrywają cynamon oraz kardamon. Otwarcie jest dość ostre, trzymające na dystans, a to za sprawą niemałej dawki aldehydów, które jednak dość szybko gasną, pozwalając wybić się bukietowi kwiatów oraz przyprawowym dodatkom.
Baza jest wyraźnie cieplejsza, gęstsza i słodsza, za co odpowiada bardzo dobrze wyczuwalna wanilia. Nie jest ona w żadnym calu jadalna, ponieważ łączy się z pozostałymi nutami, tworząc ciepły, intymny, kosmetyczno-pudrowy klimat w stylu retro.


Boudoir to jedne z tych perfum, które w zasadzie wymagają odpowiedniej oprawy, ja jednak nie potrafię oprzeć się pokusie i notorycznie dokonuję „profanacji”, nosząc je na uczelnię, zakupy, zwykły spacer czy dzień spędzony w domu, w dresach.
Trwałość i moc Boudoir zasługują na pochwałę – wystarczą dwa, no może trzy psiknięcia i czuję je bardzo dobrze przez cały dzień (otoczenie z pewnością też), chociaż podoba mi się, że pod koniec stają się bardziej ciche, prywatne, jakby były tylko dla mnie.
Po świecie krążą dwie wersje tych perfum, tzw. "łososiowa", o jaśniejszym kolorze płynu i "koniakowa", ciemniejsza. Moim zdaniem wersje te różni "czas leżakowania" - koniak to starszy łosoś (jakkolwiek to brzmi), który więcej przeszedł i dzięki temu nabrał głębi, ciepła, łagodności i bardziej dojrzałego charakteru. Obie wersje wielbię w takim samym stopniu i przyjmuję z otwartymi ramionami.
Słowem podsumowania: mój signature scent. Kocham, lubię, szanuję i nie porzucę aż do wycofania (co, mam nadzieję, nigdy nie nastąpi).

Nuty zapachowe: aldehydy, kwiat pomarańczy, aksamitka, hiacynt, bergamotka, kolendra, goździk, korzeń irysa, jaśmin, róża, kardamon, narcyz, drzewo sandałowe, paczula, cynamon, wanilia, kwiat tytoniu.

Źródła zdjęć:
1. http://www.frgrantica.es
2. http://www.opheliasafterdark.blogspot.com