sobota, 8 listopada 2014

Boudoir Vivienne Westwood

Od mojego ostatniego wpisu minął niemal rok. Nie sądziłam, że po tak długiej przewie wrócę do prowadzenia bloga, co więcej, na przestrzeni tych 11 miesięcy niejednokrotnie byłam bliska podjęcia decyzji o zakończeniu swojej "działalności." Szczęśliwym trafem za każdym razem, kiedy nawiedzała mnie taka myśl, coś mnie powstrzymywało, w końcu zdecydowałam, że wracam do pisania. Pasaj odżyła, nabrała rumieńców, okazuje się, że perfumy nadal zajmują szczególne miejsce w ramach moich zainteresowań.
Z okazji "wielkiego powrotu" postanowiłam, że tę recenzję poświęcę perfumom dla mnie wyjątkowym - mowa o Boudoir Vivienne Westwood. Na dobry początek, na zachętę i pomyślną przyszłość tego bloga. ;)


Pisanie recenzji to dla mnie dość skomplikowana sprawa, tym bardziej, jeśli recenzja dotyczyć ma ukochanych perfum. Mam za sobą kilka podejść do zrecenzowania Boudoir, za każdym razem pojawiała się obawa, że nie uda mi się wystarczająco dobrze wyrazić tego co siedzi w mojej głowie, że o czymś zapomnę lub napiszę coś nie tak jak powinnam (perfekcjonizm prześladuje mnie nawet w tym momencie). W końcu jednak udało mi się zebrać w sobie i zaprawdę powiadam: Boudoir to arcydzieło sztuki perfumeryjnej. 
Zanim jeszcze na dobre wpadłam w wir uzależnienia perfumeryjnego, postanowiłam znaleźć moje pierwsze prawdziwe perfumy, a działo się to pod koniec 2008 r. Przewertowałam internety we wszystkie możliwe strony i Boudoir od razu zwróciły moją uwagę – nuty nic mi jeszcze wtedy nie mówiły, spodobała mi się natomiast flaszka, nazwa, opisy no i fakt, że to od Westwood.
Przez pół roku czaiłam się, aż w końcu w maju 2009 r. dorwałam odlewkę i przepadłam z kretesem. Te kilka mililitrów było dla mnie niczym bałwan, którego hołubiłam z pietyzmem przez kilka miesięcy, do momentu nabycia całych 75 ml. Szczęściu i radości nie było końca, szybko wydrenowałam połowę zawartości flakonu, kiedy niespodziewanie przyszedł kryzys. Pozbyłam się tego co zostało, jednak niedługo potem pożałowałam swojej decyzji. Choć w międzyczasie w mojej kolekcji pojawiały się inne perfumy, a wraz z nimi większe i mniejsze miłości, Boudoir zawsze pozostawały w moich myślach. Szczęśliwym trafem niedawno znów wpadły w moje ręce i teraz już wiem, że będą gościć na mojej półce na wieki wieków enter.
Kilka słów o samej kompozycji – niewątpliwie dojrzała, bogata, pełna przepychu, wręcz duszna. Stanowi swego rodzaju wariację na temat klasyki w świecie perfum, jest kompletna, nasycona i skończona. Nuty kwiatowe, z dominującym, nieco metalicznym goździkiem i słodką różą perfekcyjnie współgrają z dymnym tytoniowym niuansem oraz przyprawowym akordem, w którym dominującą rolę odgrywają cynamon oraz kardamon. Otwarcie jest dość ostre, trzymające na dystans, a to za sprawą niemałej dawki aldehydów, które jednak dość szybko gasną, pozwalając wybić się bukietowi kwiatów oraz przyprawowym dodatkom.
Baza jest wyraźnie cieplejsza, gęstsza i słodsza, za co odpowiada bardzo dobrze wyczuwalna wanilia. Nie jest ona w żadnym calu jadalna, ponieważ łączy się z pozostałymi nutami, tworząc ciepły, intymny, kosmetyczno-pudrowy klimat w stylu retro.


Boudoir to jedne z tych perfum, które w zasadzie wymagają odpowiedniej oprawy, ja jednak nie potrafię oprzeć się pokusie i notorycznie dokonuję „profanacji”, nosząc je na uczelnię, zakupy, zwykły spacer czy dzień spędzony w domu, w dresach.
Trwałość i moc Boudoir zasługują na pochwałę – wystarczą dwa, no może trzy psiknięcia i czuję je bardzo dobrze przez cały dzień (otoczenie z pewnością też), chociaż podoba mi się, że pod koniec stają się bardziej ciche, prywatne, jakby były tylko dla mnie.
Po świecie krążą dwie wersje tych perfum, tzw. "łososiowa", o jaśniejszym kolorze płynu i "koniakowa", ciemniejsza. Moim zdaniem wersje te różni "czas leżakowania" - koniak to starszy łosoś (jakkolwiek to brzmi), który więcej przeszedł i dzięki temu nabrał głębi, ciepła, łagodności i bardziej dojrzałego charakteru. Obie wersje wielbię w takim samym stopniu i przyjmuję z otwartymi ramionami.
Słowem podsumowania: mój signature scent. Kocham, lubię, szanuję i nie porzucę aż do wycofania (co, mam nadzieję, nigdy nie nastąpi).

Nuty zapachowe: aldehydy, kwiat pomarańczy, aksamitka, hiacynt, bergamotka, kolendra, goździk, korzeń irysa, jaśmin, róża, kardamon, narcyz, drzewo sandałowe, paczula, cynamon, wanilia, kwiat tytoniu.

Źródła zdjęć:
1. http://www.frgrantica.es
2. http://www.opheliasafterdark.blogspot.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz