czwartek, 30 lipca 2015

Black Sugar Aquolina

Stało się, mam Aquolinę. Co więcej, podoba mi się Aquolina, nawet bardzo. Co w tym dziwnego? Marka ta słynie z produkcji dosłownych, ostentacyjnie słodkich perfum, których noszenie grozi nabiciem sobie dodatkowych kalorii bez konieczności jedzenia czegokolwiek. Wystarczy spojrzeć na nazwy: Pink Sugar, Gold Sugar, Blue Sugar, Chocolovers… Wśród nut dominują wanilia, toffee, karmel, bita śmietana, creme brulee. Można sobie wyobrazić współczynnik zacukrzenia Aquolin - toksyczne gourmandy pełną gębą, równie przyjazne człowiekowi jak tysiąc kalorii wyniesionych ze słodkiej świątyni rozpusty, domku podstępnej czarownicy, czy jak kto woli cukierni.


Od słodyczy jestem uzależniona od niepamiętnych czasów i jawnie się do tego przyznaję. Od czasu do czasu nie pogardzę również dobrze ukręconymi perfumami z kategorii gourmand, Aquolin jednak nosić nie chcę. Gdybym użyła, dajmy na to, Pink Sugar, czułabym się przebrana, a nie ubrana, zupełnie jakbym założyła białą bluzkę albo sukienkę w pastelowym kolorze… Ten słodko-kolorowy świat to zdecydowanie nie moja bajka.
Tymczasem w moje ręce wpadły Black Sugar...


Spojrzałam na nie przychylniej, bo black w nazwie, bo czarny, przyzwoicie wyglądający flakon i w końcu, bo nuty – skóra, kadzidło, oud, mirra… to wszystko faktycznie jest w Black Sugar. Oczywiście nie ma mowy o braku słodyczy, pierwsze skrzypce gra słodka, spożywcza wanilia, ale nie razi mnie to jakoś szczególnie z tego względu, iż ta słodycz jest doskonale utemperowana przede wszystkim przez skórę. Wanilia i skóra grają role pierwszoplanowe, przez co Black Sugar w pewnym stopniu przypominają mi Black Bvlgari. Role drugoplanowe należą do agaru (kolejne perfumy, w których ta nuta mi nie przeszkadza, zadziwiam samą siebie) oraz kadzidła. Mirra oraz malina to aktorzy trzecioplanowi, a może nawet tło, prawie ich nie czuć.
Jeśli chodzi o ewolucję Black Sugar, to sprowadza się ona do łagodzenia i tonowania mocnego, wyrazistego otwarcia. To właśnie na początku, przez pierwsze 2 godziny akord skórzano-kadzidlany jest najlepiej wyczuwalny, im bliżej bazy, tym jest go mniej, wanilia całkowicie przejmuje ster, choć nie udaje jej się przekształcić Black Sugar w zwyczajne, waniliowe ciastko.
Jestem pozytywnie zaskoczona mocą i trwałością – na skórze Black Sugar utrzymują się nawet 8 godzin, we włosach czy na ubraniach najprawdopodobniej trwają w nieskończoność (niczym to hiperkaloryczne ciastko, które poszło w uda i ani myśli zniknąć).
Jest ogon. Waniliowo-skórzano-dymny ogon. Aquolino, dobra robota!

Nuty zapachowe: agar, wanilia, malina, drzewo sandałowe, mirra, skóra, kadzidło.

Źródła zdjęć:
1. http://www.hansel-gretel-witch-hunters.wikia.com
2. http://www.fragrantica.pl

niedziela, 26 lipca 2015

Fusion Sacree for her Majda Bekkali

Fusion Sacree to jedne z niewielu perfum, które nieźle dają mi popalić, szczególnie w otwarciu, kiedy to przyjmują naprawdę ohyd…, nie, specyficzne oblicze. Na (nie)szczęście całkiem przyjemnie ewoluują i z paskudnego, rosołowo-rabarbarowego potworka przekształcają się w udaną i przyjemną w noszeniu, kwiatowo-orientalną kompozycję. Pozwolę sobie przedstawić te perfumy wykorzystując piramidę zapachową, wydaje mi się, że tak będzie najłatwiej i najbardziej czytelnie.

Otwarcie: rabarbar – pojawia się łącznie z gorzkimi liśćmi, pokryty jest ziemią, kwaśny, nieszczególnie jadalny. Prawie jak barszcz. Sosnowskiego. Ponadto włoszczyzna, w której prym wiedzie moja trauma wszechczasów - nać pietruszki, wszystko wyjęte z tłustego, zimnego rosołu. Czarna porzeczka, a raczej cały krzew, bo poza owocami są też charakterystycznie pachnące, aromatyczne liście, nie ma tu miejsca na słodki, gęsty sok porzeczkowy.
Serce: figa – mięsista, słodko-gorzka, lekko podgniła, nieszczególnie sympatyczna. Tuberoza i gardenia – królowe w całym towarzystwie, wyraźnie wybijające się, pachnące niezbyt naturalnie, gdyż wpadają w pułapkę chińskich gumek do mazania. Kwiat pomarańczy – indolowy. Bardzo indolowy. To mówi samo za siebie.
Prawie jak zaczarowany ogród... w szczególnym tego określenia znaczeniu.


Baza: najprzyjemniejsza i najbezpieczniejsza w noszeniu. Gdyby Fusion Sacree od początku pachniały tylko bazą, byłyby przeze mnie bardzo lubiane i doceniane. Świeże igiełki sosnowe (a może jodłowe albo świerkowe… sprawdziłam, podobno jodłowe), ciepła, balsamiczna słodycz, szczypta suchej, pylistej wanilii oraz odrobina aromatycznego espresso - kawa przywędrowała do bazy z otwarcia. Nie dziwię się jej, też bym stamtąd uciekła, bez zastanowienia.
Jak widać, sporo się dzieje w Fusion Sacree. Ktoś mógłby powiedzieć, że wręcz za dużo i jak to w ogóle możliwe. Fusion Sacree siedzą na skórze przez cały dzień, a nawet dłużej, więc mają wystarczająco dużo czasu, żeby przetransformować się w tak spektakularny sposób. Moc też mają niemałą, dzięki czemu ta cała metamorfoza jest łatwa do wyczucia. Ciekawe, kwiatowo-orientalne dziwadełko. Wprawdzie ani mi się śni nosić te perfumy globalnie, ale od czasu do czasu na nadgarstku, dla testu, jako kara/nagroda… czemu nie?

Nuty zapachowe: kawa, bergamotka, mandarynka, kolendra, rabarbar, czarna porzeczka, nektar figowy, gardenia, kwiat pomarańczy, tuberoza, jaśmin, goździk (przyprawa), jodła kanadyjska, wanilia, balsam Tolu, heliotrop, cedr, ambra, piżmo, paczula.

Źródła zdjęć:
1. http://www.luckyscent.com
2. http://www.worldiscover.com

sobota, 25 lipca 2015

Calligraphy Saffron Aramis

Jest przełom lata i jesieni, późne popołudnie. Promienie słońca nie są już tak ostre i przenikliwe, powietrze stało się bardziej rześkie i lekkie. Z pobliskiej łąki, na której pojawiły się już pierwsze nitki babiego lata, nadal można wyczuć delikatny zapach dzikich ziół i kwiatów, choć nie sposób oprzeć się wrażeniu, że przyroda powoli szykuje się na nową porę roku. Jest to czas specjalny, przełomowy, magiczny.


Przez kuchenne okno urządzonej w tradycyjnym stylu wiejskiej chaty leniwie wpływa łagodne, ciepłe światło słoneczne. W powietrzu unosi się zapach nalewki miodowo-ziołowej, doskonałej jako remedium na pierwsze chłodne wieczory i wczesnojesienne spadki odporności. Na drewnianym stole rozsypane są aromatyczne przyprawy, wśród których szczególnie intensywnie daje o sobie znać szlachetny, suchy, wyraźnie miodowy aromat szafranu. Niedaleko przypraw stoi wazon pełen pięknych, rdzawo-złotych aksamitek.
Tak właśnie pachnie Calligraphy Saffron. Kojarzy mi się z ciepłem, spokojem, łagodnością. Niby jest swojski, ale też tajemniczy. Niby radosny, ale na wskroś sentymentalny. Niby optymistyczny, ale na swój sposób skłaniający do refleksji.


Fantastycznie ewoluuje, z cierpko-słodkiego, wręcz gorzkiego, wyraźnie „leczniczego” charakteru zmienia się w łagodny, miękki, przyprawowo-miodowy orient. Wszystkie nuty tworzą doskonałą, magiczną harmonię, nic się nie kłóci, nic nie gryzie, nie zakłóca odbioru kompozycji.
Calligraphy Saffron to doskonały, miękki, ciepły orient w „europejskim” wydaniu, który trwa na skórze przez mniej więcej 6 godzin, pozycja obowiązkowa dla miłośników gatunku oraz dla tych, którzy chcieliby rozpocząć swoją przygodę z perfumami orientalnymi, ale nie do końca wiedzą, jak się za to zabrać.

Nuty zapachowe: bergamotka, aksamitka, szafran, róża turecka, lawenda, fasola tonka, wetiwer, styraks.

Źródła zdjęć:
1. http://www.natura.swietokrzyskie.travel
2. http://www.theperfumelounge.com

wtorek, 21 lipca 2015

Glam Rose Les Parfums de Rosine

Obecna na rynku od 2011 r. Glam Rose to mój ulubieniec jeśli chodzi o markę Les Parfums de Rosine. Nazwa perfum jest według mnie trochę przewrotna – można by się spodziewać, że po pierwsze jest to nowoczesna kompozycja w stylu glamour, a po drugie, że w Glam Rose nutą przewodnią będzie królowa kwiatów… nic bardziej mylnego. Prym wiedzie tu czysty, słodki, miękki, pudrowy fiołek parmeński. Róża jest dla niego godną, niemal równorzędną partnerką, ale nie da się ukryć, że pozostaje nieco w tyle, całkowicie usatysfakcjonowana rolą, jaką przyszło jej pełnić. Być może to tytularne przywództwo zawierające się w nazwie perfum zupełnie jej wystarcza?


Myślę, że kompozycja jest typowa dla marki Les Parfums de Rosine – klasyczna, tradycyjna, powiedziałabym nawet, że w pewnym stopniu zachowawcza, ale też urocza, bezpretensjonalna i niesamowicie kojąca.
Otwarcie jest dość rześkie, z wyraźnie zaznaczoną obecnością liści czarnej porzeczki (gdybym nie zerknęła na spis nut, stwierdziłabym, że to po prostu jakaś miła dla nosa, nieinwazyjna zielenina), które dość szybko gasną, dając pole do popisu dwóm głównym bohaterom – fiołkowi oraz charakterystycznej dla Les Parfums de Rosine, dystyngowanej, szlachetnej róży.


Ciekawym zabiegiem jest według mnie wprowadzenie do piramidy zapachowej nut owocowych – liczi oraz maliny. Szczególnie ta druga jest wyraźnie wyczuwalna, nadaje kompozycji słodko-cierpkiego charakteru, mam wrażenie, że ma za zadanie wprowadzić nieco zamieszania w tym klasycznym, wyważonym towarzystwie i tym samym być ukłonem w kierunku zwolenników bardziej „współczesnych” perfum.
Najprzyjemniejszym etapem jest dla mnie baza – miękka, łagodna, wręcz mleczna, podbita subtelnym, zamszowo-piżmowym akordem. Za każdym razem kiedy dobijam do bazy, czuję się wprowadzona w najwyższy stopień wyciszenia i błogiego rozleniwienia.
Trwałość zadowalająca, sięga około 7 godzin, moc przeciętna, dzięki czemu nie czuję się jakbym dostała pudrowym obuchem w łeb, ale unosiła się na miękkim, pastelowo-fioletowym obłoku - poprawiaczu nastroju.

Nuty zapachowe: ambrette, pieprz, liść czarnej porzeczki, jaśmin, róża, fiołek, liczi, piżmo, cedr Virginia, malina, zamsz.

Źródła zdjęć:
1. http://www.perfumeriaquality.pl
2. http://www.paintingsilove.com ("Roses and Violets" Jaanika Talts)

sobota, 11 lipca 2015

Truth or Dare Naked Madonna

Truth or Dare Naked spodobały mi się już przy pierwszym kontakcie, jednak początkowo wydawało mi się, że to klasyczne Truth or Dare pozostaną moim faworytem. Minęło trochę czasu, mój zachwyt nad klasykiem zdążył przeminąć (choć nadal uważam, że to bardzo dobre perfumy), natomiast sympatia do Truth or Dare Naked pozostała, a nawet umocniła się.


Kompozycja niby prosta, niezaskakująca i łatwa w odbiorze, ale jednocześnie niesamowicie komfortowa, kremowo-miękka, niczym najcieplejszy, najbardziej wygodny sweter. Kojarzy mi się z niczym niezmąconym spokojem, bezpieczeństwem, kubkiem słodkiego kakao i ulubioną lekturą czytaną przy kominku w niespokojny, jesienny wieczór.


Jeśli chodzi o kompozycyjne detale, to główną oś w Truth or Dare Naked stanowi benzoes - sporo ciepłego, gęstego, żywicznego benzoesu, wokół którego krążą pozostałe nuty - kwiat brzoskwini, który ukryty jest pod postacią słodkiego syropu (a może likieru?) brzoskwiniowego, kremowa, zahaczająca o waniliowe klimaty orchidea, hojnie posłodzone, ale nie przesłodzone kakao i odrobina agaru, który pośród tej dość mocno skoncentrowanej słodyczy jest jak pstryczek w nos, dodaje kompozycji nieco wytrawności, jednocześnie nie odbierając jej miękkiego, ciepłego charakteru.
Jest w tych perfumach coś, co kojarzy mi się z Ginestet Botrytis - przytulna aura, miodowa, gęsta, zawiesista wręcz słodycz, której choć jest sporo, to nie mdli i nie dusi, bo jest dojrzała, doskonale wyważona.
Jedyne moje zastrzeżenie kieruję w stronę trwałości - maksymalnie 6 godzin to dla mnie trochę mało, choć z drugiej strony używanie Truth or Dare Naked to czysta przyjemność, dlatego nie będę czepiać się takich detali.
Wiele osób jest uprzedzonych w stosunku do perfum sygnowanych nazwiskami/pseudonimami wszelkiej maści gwiazd i gwiazdeczek (w wielu przypadkach rozumiem tę niechęć). Truth or Dare Naked to jedne z tych perfum, które są w stanie przełamać niezbyt szczęśliwą opinię na temat jakości celebrity scents - są naprawdę solidnie skomponowane oraz wyśmienicie poprawiają samopoczucie. I niewiele kosztują. I mają uroczy, trumienkopodobny falkon. I z dostępnością nie ma problemu. Dobrze jest je mieć.

Nuty zapachowe: wiciokrzew, kwiat brzoskwini, neroli, kwiat wanilii, kakao, konwalia, cedr, benzoes, drzewo sandałowe, agar.

Źródła zdjęć:
1. http://www.madonnaonline.pl
2. http://www.pinterest.com

środa, 8 lipca 2015

Ananda Dolce M. Micallef

Zabierając się do napisania recenzji Anandy Dolce pomyślałam, że będzie mieć ona, chcąc nie chcąc, charakter obronny. Czytając dostępne w internecie opinie na temat tych perfum można natknąć się na takie określenia jak dramat, porażka, nieporozumienie, wstyd dla marki, tandetny plastik, wtórny ulep… zupełnie jak drugorzędna gwiazdka z Hollywood, która przedobrzyła z „dietą zmieniającą rysy twarzy.”
Wśród nielicznych opinii, które zdają się być w najlepszym wypadku neutralne, pojawiają się porównania do gumy balonowej o smaku brzoskwiniowym, galaretek, żelków, płynu do płukania – brzmi to niezbyt ambitnie i nieszczególnie zachęcająco.


Muszę przyznać, iż na początku mojej znajomości z Anandą Dolce również byłam nieco zawiedziona (niestety, nadal uważam, że jest najmniej zachwycająca z całej rodziny), ale w końcu przekonałam się i w obliczu wszechobecnego pocisku traktuję te perfumy trochę na zasadzie my guilty pleasure.
Wieść gminna niesie, iż inspiracją do stworzenia Anandy Dolce miał być zapach prowansalskiego powietrza, które na przełomie lutego i marca przesycone jest subtelnym aromatem kwiatów migdałowca. Idąc tym tropem, można wywnioskować, że inspiracją przy tworzeniu flakonu (bardzo trafiającego w mój upiorny gust) były prowansalskie wzgórza, które w tym samym czasie mienią się barwami mlecznej bieli i delikatnego, pudrowego różu.


Nie wiem jak pachnie powietrze w Prowansji na przełomie lutego i marca (w sumie… w ogóle nie wiem jak pachnie powietrze w Prowansji), ale wiem jak pachnie Ananda Dolce.
Te perfumy faktycznie nie grzeszą naturalnością, szczególnie w otwarciu. Rzeczywiście są niemal zupełnie zanurzone w słodkim, owocowo-kwiatowym duchu mainstreamu. W końcu – to prawda, że można w nich odnaleźć echo gumy do żucia czy jak kto woli słodkich galaretek w cukrowej otoczce. Zastanawiam się tylko, czy marka Micallef, jak przedstawicielka niszy, jako pierwsza zapuściła się w tego typu klimaty? Oczywiście, że nie. Na niszowym rynku dostępna jest cała masa perfum, które nie pachną jakoś szczególnie naturalnie, są słodkie, mainstreamowe, łatwe i (nie)przyjemne w odbiorze, a mimo to w jakiś magiczny sposób na tym rynku się utrzymują. Ananda Dolce to tylko/aż kolejna pozycja na tej liście.
W moim odczuciu te perfumy doskonale nadają się na okres wiosenno-letni, ze szczególnym naciskiem na wiosnę. Są stosunkowo lekkie, zwiewne, delikatne, nie przytłaczają nadmiarem słodyczy (choć wyobrażam sobie, że mogą zemdlić, bo ta słodycz jest jednak sztuczna, a przez to wymagająca), pozwalają swobodnie oddychać.
Najbardziej słodkie i skondensowane jest otwarcie, w którym odnajduję wspomniane już galaretki o smaku brzoskwiniowo-migdałowym (aromat niezbyt identycznym z naturalnym, ale na swój sposób przyjemny), im bliżej bazy, tym bardziej Ananda Dolce, łagodnieje, nabiera lekkości, przestrzeni, staje się kremowa i gładka. Podejrzewam, że w głównej mierze jest to zasługa piżma oraz bukietu wiosennych białych kwiatów o drobnych płatkach w mlecznym kolorze.
Trwałość i moc uznaję za przeciętne - mniej więcej 6 godzin, brak ciągnącego się kilometrami ogona. 
Prawdą jest, że Astier i Nejman nie wspięli się na wyżyny sztuki perfumeryjnej tworząc Anandę Dolce, ale mimo to nie spisuję tych perfum na straty i używam ich od czasu do czasu bez poczucia winy i zażenowania.

Nuty zapachowe: migdały, brzoskwinia, kwiat migdałowca, białe kwiaty, ambra, fasola tonka, białe piżmo.

Źródła zdjęć:
1. http://www.mmicallef.com
2. http://www.provence-travel.com

wtorek, 7 lipca 2015

Loukhoum Eau Poudree Keiko Mecheri

Loukhoum Eau Poudree, czyli moja perfumeryjna heroina. Jako zagorzała fanka klimatów pudrowych zapragnęłam zdobyć te perfumy jak tylko ujrzałam słowo „poudree” - zadziałało na mnie jak magnes. To był odruch bezwarunkowy, natychmiastowa reakcja podświadomości. Długo musiałam czekać zanim Woda Pudrowa wpadła w moje ręce, w międzyczasie regularnie odbywałam wycieczki do lokalnej niszowej perfumerii celem dokonywania inhalacji z testera i poprawiania sobie nastroju. To co wypisuję może brzmieć jak zwierzenia narkomanki i faktycznie, coś w tym jest. Te perfumy są dla mnie jak narkotyk, nie pamiętam kiedy ostatnio coś podziałało na mnie równie mocno jak Loukhoum Eau Poudree… No dobrze, pamiętam, ale uroczyście oświadczam, iż zdarza się to niezwykle rzadko.

Wersja pudrowa nawiązuje do pierwowzoru, ale z drugiej strony jest wyraźnie inna - lżejsza, łagodniejsza, pozwala na złapanie oddechu i rozkoszowanie się jej pięknem, podczas gdy klasyczne Loukhoum potrafią dosłownie zaprzeć dech w piersiach i przyprawić o lekki zawrót głowy.
Loukhoum Eau Poudree są bezapelacyjnie urocze, przenoszą mnie w zupełnie inny wymiar, odrealniony świat, w którym czuję się niesamowicie błogo i którego nie chcę opuszczać.
Otwarcie jest bardzo… wiosenne. Wyraźnie wyczuwam świeże, rześkie, zroszone liście mięty. Najprawdopodobniej jest to moja interpretacja liści fiołka, które pachną bardzo miętowo. Poza tym lekka, pastelowa, waniliowo-migdałowa chmurka, niesamowicie miękka i przestrzenna. 


Wraz z upływem czasu zagęszcza się ona dość wyraźnie, ale nadal pozwala oddychać, nie dusi, nie męczy. Pojawia się też róża, bardzo podobna do tej w klasycznych Loukhoum, tutaj jest jej jednak mniej, nie jest tak silnie skoncentrowana. Jest słodka, konfiturowa, ale jednocześnie delikatna i stonowana.
Baza to według mnie absolutne mistrzostwo. Chciałabym dokładnie napisać jak ją odbieram, ale nie potrafię, chyba nie ma takich słów, które byłyby w stanie to oddać (albo mój słownik jest zbyt ubogi). Do tych wszystkich nut, o których wspomniałam – mięty/fiołka, kruchej, waniliowo-migdałowej waty cukrowej, słodkiej róży dołącza ciepły, intymny pudrowy akcent za który najprawdopodobniej odpowiada pojawienie się korzenia irysa i/lub piżma. Cokolwiek to jest, pachnie niesamowicie dobrze. Całość tworzy bardzo zgrany zespół, magiczny monolit, pokuszę się nawet o stwierdzenie – mój perfumeryjny święty graal.
Trwałość i moc są na nieco niższym poziomie niż w przypadku klasyka, jednak 8-9 godzin spędzonych w krainie magii i subtelny, pudrowy welon całkowicie mnie satysfakcjonują.
Keiko kupiła mnie tymi perfumami w 100%, czuję się bezterminowo uzależniona i wcale się tego nie wstydzę.

Nuty zapachowe: piżmo, narcyz, wanilia, korzeń irysa, róża, liść fiołka, migdały, cukier.

Źródła zdjęć:
1. http://www.liberty.co.uk
2. http://www.dailypainters.com ("Cotton Candy Clouds Landscape" Toni Grote)

piątek, 3 lipca 2015

Songes Annick Goutal

Songes to najprawdopodobniej najpiękniejszy obraz frangipani (czy jak kto woli plumerii) w perfumach, jaki dane mi było poznać. Można tu doświadczyć obecności całego bukietu tych kwiatów - z jednej strony są słodkie, odurzające, gęste, niemal namacalne, z mięsistymi płatkami, bogato dosłodzone wanilią, z drugiej natomiast przestrzenne, przełamane jakąś rześką, zieloną, bardzo naturalistycznie oddaną nutą. Nie rozumiem tego paradoksu, ale odbieram go nad wyraz pozytywnie.


Te perfumy to oda do białych kwiatów. Poza frangipani mamy tu do czynienia z obfitym naręczem gardenii i jaśminu, niemal tak samo narkotycznymi i intensywnymi jak frangipani, a jeśli dodać do tego ylang-ylang, których Isabelle Doyen również nie żałowała, łatwo uzmysłowić sobie ciężar gatunkowy Songes. Miłośnicy gęstych, skoncentrowanych, klaustrofobicznych wręcz białych kwiatów powinni być zachwyceni, pozostałym polecam przygotowanie się na ekstremalne doznania i ewentualną konieczność użycia Amolu.


Ze znakomitą większością perfum jest tak, że na mojej skórze wysładzają się w miarę upływu czasu. Pod tym względem Songes bardzo mnie zaskoczyły – najsłodsze są w otwarciu, wtedy ta obezwładniająca kwiatowa słodycz podbita dodatkowo ciepłym, waniliowym obłokiem sięga zenitu, a im dalej w las, tym robi się łagodniej, jakby bardziej wytrawnie – do tego stopnia, że w bazie wyczuwam coś zielono-dymnego, dość ostrego, ale ukrytego w słodkiej, kwiatowo-waniliowej mgle.
Muszę przyznać, że jestem zaskoczona krążącymi w sieci opiniami o kiepskiej trwałości Songes. Wiem, że „co kraj to obyczaj” i każdy przypadek jest inny, ale mając na uwadze wybitne właściwości absorpcyjne mojej skóry, Songes trzymają się bardzo dobrze, bite 7 godzin. Moc również przeszła moje oczekiwania (choć nie jest to boa dusiciel pokroju Angela czy Słonia Kenzo).
Noszę Songes z wielką radością bez względu na porę roku, typ pogody czy inne uwarunkowania klimatyczno-atmosferyczne, jednak muszę przyznać, że najlepiej sprawdzają się w ciepły, wiosenny dzień (i wieczór, wtedy dzieje się prawdziwa magia).

Nuty zapachowe: wanilia, jaśmin, ylang-ylang, frangipani (plumeria), gardenia tahitańska.

Źródła zdjęć:
1. http://www.annickgoutal.nl
2. http://www.photelle.deviantart.com

środa, 1 lipca 2015

Roses Vanille Mancera

Mancera, podobnie jak Montale, idzie w moc i potęgę, produkując siekiery, którym obca jest lekkość, zwiewność i finezja. Ten toporny, nienaturalnie gęsty, ciężki jak ołów klimat można odnaleźć także w Roses Vanille. Na próżno szukać tu półśrodków, metafor, niedopowiedzeń, gry nut - całe bogactwo inwentarza od początku podane jest do publicznej wiadomości i muszę przyznać, że… do pewnego stopniu podoba mi się to.


Już sama nazwa tych perfum doskonale oddaje charakter i istotę tego, co zamknięte jest we flakonie – nienaturalnie słodka, konfiturowa, zahaczająca o granice absurdu róża, odmiana dominatrix oraz chmura kremowej, syntetycznej wanilii - tak gęsta, że bez obaw siekierę można na niej wieszać.
Wyczuwam w Roses Vanille coś jeszcze – miętową czekoladę. Nie mam pojęcia skąd ona się tu wzięła, ale jest i wyśmienicie zabawia mnie swoją obecnością, szczególnie w otwarciu. Może to jakaś mieszanina cytryny, nut wodnych i tej przerysowanej, topornej słodyczy? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, zauważam natomiast dzięki temu paradoksowi pewne podobieństwo do Rose Praline, z tym, że kompozycja od Les Parfums de Rosine jest o wiele bardziej naturalna, łagodna, nie tak nachalnie słodka, ale za to wyraźniej zielona, zachowawcza… i z klasą.
Podoba mi się sposób, w jaki to różano-waniliowo-miętowo-czekoladowe monstrum przechodzi do spokojniejszej, wyciszonej, cedrowej bazy – gładko, płynnie, bez zakłóceń – i trwa w ten słodko-cedrowy sposób przez bardzo długi czas, nie pozwalając o sobie zapomnieć, bo moc ma nie do zdarcia.
Takie dosłowne, bezpośrednie, perfumeryjne kolosy też są, na swój pokręcony sposób, urocze i ja ten urok w zasadzie kupuję – dopóki nie wywołuje migreny albo innych niepożądanych skutków ubocznych.

Nuty zapachowe: nuty wodne, cytryna, róża, cukier, cedr, wanilia, białe piżmo.

Żródła zdjęć:
1. http://www.twitter.com/manceraparfums/