Mój
gust, jeśli chodzi o perfumy, jest dość elastyczny. Kilka lat temu w mojej
kolekcji znajdowały się niemal wyłącznie klasyki, kompozycje aldehydowe,
szyprowe, pudrowe, wszelkie pozostałe traktowałam raczej na zasadach
ciekawostek, które dobrze byłoby poznać, ale już niekoniecznie nosić. W końcu
nastąpiło "zmęczenie materiału" i postanowiłam wyjść poza krąg
dotychczasowych zainteresowań. Perfumy retro/vintage nadal zajmują szczególne
miejsce, jeśli chodzi o moje upodobania perfumeryjne, jednakże nauczyłam się
nosić (i czerpać z tego przyjemność) także inne, bardziej współczesne, odmienne
pod względem kategorii kompozycje.
W
trakcie ciągłego odkrywania świata perfum zauważyłam także, że zaczęłam
dobierać perfumy w zależności od pory roku. Nie znaczy to, że na każdą porę mam
określony zestaw zapachów, których używam do znudzenia, podczas gdy pozostałe
stoją i kurzą się, czekając na swój czas - staram się nie zaniedbywać żadnego z
flakonów/odlewek, które znajdują się w mojej szafie. Ogólna idea jest taka, że
część z nich jest w użyciu zdecydowanie częściej jesienią (nie zapominając o
nich w ciągu pozostałych pór roku), inne stają się popularniejsze zimą itd.
Także
w tym roku, wyczuwając nadchodzącą jesień (swoją drogą to moja ulubiona pora
roku), postanowiłam stworzyć listę perfum, które będą moimi faworytami.
Spis
otwiera Mauboussin pour Femme - kompozycja z 2000 r., autorstwa Christine
Nagel. Perfumy te, występujące w wersji EDT oraz EDP przeszły reformulację.
Kilka lat temu miałam flakon EDP oraz próbkę EDT, obecnie używam EDT w wersji
poreformulacyjnej i choć czuć, że kompozycja została nieco ograbiona z
charakteru, to nadal robi na mnie wrażenie, nosi się ją wyjątkowo przyjemnie.
Choć nie ma już w Mauboussin tej gęstości, zawiesistości i soczystej, owocowej
słodyczy, to nadal łatwo jest wyczuć czekoladową słodycz paczuli, ciepły,
miodowy akcent za który najprawdopodobniej odpowiada duet ambra-benzoin oraz
zdegradowaną do drugoplanowej roli owocową nalewkę, w której pierwsze skrzypce
gra śliwka. Podsumowując - ciepły, słodki orient, przyjemny w noszeniu, o
całkiem przyzwoitym nasyceniu, intensywności oraz trwałości (ok. 7 godzin).
Kolejne
miejsce zajmuje wszystkim dobrze znany Angel w wersji klasycznej - EDP.
Początkowo nie lubiłam tych perfum, działały na mnie wybitnie odpychająco, mimo
to co jakiś czas wracałam do nich, żeby po którymś razie przekonać się, że
jestem w stanie nosić Angela. Najpierw była próbka, następnie odlewka. Długo
się nią nie nacieszyłam, bo w krótkim czasie Angel zmęczył mnie, w związku z
czym posłałam go w świat. Po jakimś czasie zatęskniłam, efektem czego kolejny
dekant znalazł się w mim posiadaniu. Ostatecznie podzielił los
pierwszego.
Obecnie,
od kilku dni znów tęsknię za Angelem i rozważam kolejne nabycie kilku
mililitrów. Co jest takiego w tych perfumach, że co jakiś czas ciągnie mnie do
nich? Niesztampowe, perfekcyjne przełamanie słodkich, jadalnych,
czekoladowo-karmelowych nut, które występują tu w nienaturalnym wręcz stężeniu
chłodną, surową, piwniczną w odbiorze paczulą. Poza tym miód, do którego mam
słabość, a w Angelu jest go całkiem sporo. O rewelacyjnej trwałości i
intensywności nie wspomnę.
Zachciało
mi się także Angela w wersji likierowej. W tym przypadku odlewkę miałam tylko
raz, jednak podzieliła ona los odlewek z klasycznym Angelem. Odbieram ją jako
dojrzalszą, spokojniejszą opcję w odniesieniu do klasyka. Paczuli jest
zdecydowanie mniej (choć nadal dominuje), poza tym jest łagodniejsza. Miód jest
z kolei cięższy, ciemniejszy, bardziej esencjonalny, zdecydowanie łatwiej
wybijają się nuty owocowe oraz coś, co przypomina mi likier wiśniowy. W bazie
zdecydowanie więcej jest szlachetnego drewna. Trwałość i intensywność nieco
słabsza niż w przypadku klasyka, mimo to nadal zachwyca.
Kolejny must have - Classique Jean Paul Gaultier w
wersji EDP. Mimo,
że to jedne z moich ulubionych perfum, dotychczas nie było mi po drodze z
nabyciem flakonu. W końcu jednak udało mi się nabyć małą pojemność - 20 ml.
Doceniam również wersję EDT, jednak nie jest ona tak słodka i gęsta jak EDP,
więcej w niej przestrzeni, mydlanej ostrości. Być może EDT jest bardziej
zadziorna i pokazuje większy pazur, ja jednak wolę spokojniejszą EDP.
Na
pewno często będę sięgać po recenzowane już Love Eau Intense Chloe, które nadal
robią na mnie niesamowite wrażenie i w których czuję się niezwykle
komfortowo.
Z
tego samego powodu do łask powróci Cinema YSL w wersji EDT, słodkie, cynamonowo
- waniliowe ciastko, czyli Ambre de Cabochard, przepiękny różany puder - Ombre
Rose, balsamiczny, tuberozowo-śliwkowy Poison, do którego też przekonałam się z
czasem, L'Elephant Kenzo, który niezmiennie mnie zaskakuje, raz pachnąc miękko,
ciepło, wręcz piernikowo, kiedy indziej znów drapiąc żywiczno-przyprawowym,
kamforowym obliczem - poza tym to prawdziwy kolos, jeśli chodzi o moc i
trwałość. W końcu nie będzie mogło braknąć przedreformulacyjnego Addicta, który
zachwyca mnie połączeniem słodkiej, gęstej wanilii i narkotycznego, upajającego
jaśminu oraz Gucci Eau de Parfum, które miałam i w przypływie głupoty
sprzedałam.
Wyżej wymienione perfumy to
moi faworyci na jesień, jednak jak już wcześniej wspomniałam, poza nimi będę
sięgać także po inne kompozycje, które posiadam lub które będę posiadać. Podsumowując – jesień może
nadchodzić, jestem na nią (prawie) gotowa.
Źródła zdjęć:
1. http://chobirdokan.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz